Wyszukiwarka

Wyniki wyszukiwania dla frazy "pasze to te", znaleziono 96

"Jestem komiwojażerem. Podróżuję jedenaście miesięcy w ciągu roku. Jadę zazwyczaj pociągiem, najczęściej trzecią klasą, i prawie zawsze odwiedzam żydowskie miasta i miasteczka. Bo po cóż bym jeździł tam, gdzie nie ma Żydów? Mój Boże! Ileż to dziwolągów spotyka się po drodze! Szkoda tylko, że nie jestem pisarzem. Chociaż prawdę mówiąc, dlaczego nie mam prawa zwać się pisarzem? Kim jest pisarz? Każdy człowiek może zostać pisarzem. Tym bardziej pisarzem żydowskim. Język żydowski - też mi sztuka. Bierze się pióro do ręki i pisze. Ale, moim zdaniem, nie każdy powinien brać się do pisania. Trzeba trzymać się swojego zawodu. Fach jest fachem. Tak myślę. Jednakże człowiek próżnujący może znaleźć rozrywkę w pisaniu."
"Wszystko warte jest opisania. Nie tylko żywoty świętych, wielkie katastrofy, wojny czy małżeństwa królów, ale także narodziny siódmego dziecka w rodzinie tkacza, żniwa w jakiejś biednej wsi, sny obłąkanej staruszki i dzień w przytułku Mantes. Ludzie przeczuwają, że kiedy zbierze się te mniej u bardziej doniosłe zdarzenia i złoży w jedną całość, niby porozrzucane kamyki wielkiej mozaiki, życie i śmierć ukażą swoje prawdziwe znaczenie.
Każda książka napisana przez człowieka wychodzi poza niego i jest od niego większa. Jak to możliwe? Człowiek, który pisze książkę, przekracza siebie, bo czyni odważną próbę określenia siebie i nazwania. Sam jest tylko działaniem i chaotycznym ruchem, książka zaś określa to działanie i ten ruch, nazywa, nadaje mu sens i umieszcza go w relacji z innymi. "
Podobnie musieliśmy postąpić z propozycją wydawniczą Jamesa Joyce’a. Wylądowała w koszu. Dzieło pretensjonalne, chaotyczne, źle napisane. To już nie te czasy, żeby nowatorstwo czy intelektualne gry mogły zachwycić czytelnika. Raczej go odrzucą.
Jeśli chodzi o „Czarodziejską górę” pana Manna, to owszem, tytuł dobry, magiczny, nazwisko też doskonałe, takie męskie, ale rozczarowuje treść. Rzecz jest praktycznie o niczym, brak wartkiej akcji, za to w nadmiarze występują dłużyzny w postaci dysput filozoficznych. Co z tego, że powieść została napisana kunsztownym językiem? To już dzisiaj nie wystarcza.
Marcel Proust pisze sprawnie, ale zbyt rozwlekle. Na trzydziestu stronach potrafi rozpisywać się o tym, jak wierci się w łóżku przed zaśnięciem. Czytelniczki nie mają tyle czasu. Muszą ugotować obiad i zrobić zakupy. Innym typowym dla debiutantów mankamentem jego prozy jest to, że poza wspominaniem niewiele się tam dzieje. Może jakaś mała oficyna zdecyduje się na publikację, my nie możemy sobie na to pozwolić.
Myślicie sobie pewnie, że to takie romantyczne: archeolog w fajnych ciuchach stoi nad wykopem i patrzy, jak kolejne uderzenia kilofa odsłaniają ruiny zaginionych cywilizacji. Przykro mi, jeśli was rozczaruję, ale to gówno prawda.
Po pierwsze: możecie od razu zapomnieć o kilofie. Większość pracy wykonuje się małą szpachelką i pędzelkiem. Wiecie, ile w takich warunkach trwa odsłonięcie, nie żadnej tam cywilizacji, tylko głupiego stłuczonego garnka? Nie wiecie? To się domyślcie.
Po drugie: panie i panowie, zaginione cywilizacje nie istnieją. Wszystkie zostały już dawno znalezione, skatalogowane i mają doczepione metryczki. Archeologia jest mniej więcej tak samo romantyczna jak księgowość. A praca wygląda podobnie: polega głównie na zapisywaniu setek, tysięcy numerków. Numery warstw, numery obiektów, numery skorup, numery kurwa-nie-wiem-czego-jeszcze. Potem się te numery wprowadza do bazy danych, grupuje, analizuje i pisze raport, który ma w sobie tyle romantyzmu, co kwartalne sprawozdanie finansowe kiosku Ruchu."
Mam wszystko - i nie mam nic. No nie, mam kilka słów, słownie: trzy, w skrzynce telefonu, który nawet nie jest moim telefonem, i które skasuję, bo są tylko trzema słowami w skrzynce telefonu. Zwykle w baj¬kach, jak padnie owo zaklęcie, magiczne: autor pisze nieśmiertelne słowa:.”i żyli długo i szczęśliwie”. W telenoweli po takim wyznaniu i po 342 826 odcinkach komplikacji na drodze do szczęścia, bohaterowie też, w efekcie (jeśli nie okazaliby się ciotką kuzynki wujka siostry ojca brata bratanicą z drugiego małżeństwa), żyliby długo i szczęśliwie po ślubie, który trwałby około 385 odcinków. (ślub oczywiście).W dobrym, oskarowym filmie, bez ckliwych scen końcowych, też wiadomo, że żyli¬by długo i szczęśliwie. A tu - szaleństwo. Czuję się jak Tygrys (ukochany film stycznia Małej: „Tygrys i przyjaciele”), kiedy „rozbudowuje dom w swoim domu rodzinnym, by jego rodzina nie mieszkała kątem po tym wielkim zjeździe rodzinnym” i czyta list Mógłbym go czytać setki razy - mówi i tylko Tygrys nie wie, że jego bracia i siostry Tygrysa nie istnieją.
Z Egonem Bondym spotkałem się tak: W mieszkaniu w centrum przyjmuje gości: młodych autorów i studentów. W drugim – większym, w blokowisku Petrzalka na peryferiach Bratysławy – odpoczywa i pisze. Jedziemy z moją współpracownicą do tego drugiego. Bondy dokładnie namalował plan i dopisał: „Domofon jest zepsuty, proszę krzyczeć”. Pokój z socjalistyczną meblościanką, zakurzony, pełen książek, przypadkowych przedmiotów. Niewysoki, brodaty pan w brązowym golfie, zachwycony wizytą.
- Podejrzewałem, że pan żyje – mówię. – W związku z tym przywiozłem prezent.
Wyciągam fartuch kuchenny z ceraty. Zakładany na szyję i wiązany z tyłu. Kupiony w Tate Modern Gallery, specjalnie z myślą o Bondym. Jest szaro-biały, a z przodu ma naturalnej wielkości nagie męskie pośladki.
- Kutwa fix – wykrzykuje Egon Bondy – będę miał dupę i z przodu, i z tyłu!
(Justyna wiąże Bondy’emu troczek na plecach). Gospodarz staje wyprostowany na baczność i oznajmia:
- Teraz w nim będę wykładał filozofię.
Obraca się w fartuchu.
- Jutro tak pójdę na uczelnię i wiecie, będę się zachowywał, jakby się nic nie stało, kurwa fix!
© 2007 - 2024 nakanapie.pl