Z okładki spogląda na mnie tajemnicza, rudowłosa dziewczyna. W jej oczach kryje się tajemnica. Na ustach błąka się ledwo dostrzegalny uśmiech. Ubrana w staromodną suknię od razu sugeruje linię czasową książki. Ta okładka urzeka – w zaskakujący sposób wręcz zmusza mnie do zapoznania się z treścią. Bardzo szybko przenoszę się do XVII-wiecznej Holandii.
W malowniczym Delft mieszka nastoletnia Louise Eeden – spadkobierczyni fortuny, która wskutek intrygi zostaje wplątana w romans z przyjacielem z dzieciństwa. Nie jest nim zainteresowana, ale też nie decyduje się położyć kres plotkom, gdyż wie, że połączenie ich rodów umożliwi jej ojcu artystyczną niezależność, czyli coś, o czym mężczyzna marzy od zawsze.
Mniej więcej w tym samym czasie Louise wkracza w świat malarstwa za sprawą Jacoba Haitinka, który otrzymuje zadanie sportretowania dziewczyny z okazji zbliżających się „zaręczyn”. Chwali się autorowi, że z takim pietyzmem przedstawił proces malowania obrazu. Miałam frajdę, czytając o tych wszystkich sposobach pozyskiwania odpowiednich farb, a na kolana powaliła mnie „biała krowa”. Jestem teraz bardzo ciekawa jak właściwie wygląda proces tworzenia farb w czasach współczesnych.
Wracając do wątku malarskiego, nie sposób nie zatrzymać się przy postaci malarza. Jest to postać zdecydowanie dynamiczna – przez całą lekturę nie byłam w stanie go wyczuć, bo był nieprzewidywalny. W moim odczuciu cierpiał na jakiś syndrom rozdwojenia jaźni i wcale by mnie to nie zdziwiło, bo za czasów rozkwitu malarstwa wielu artystów okazywało się dziwakami lub wręcz szaleńcami. Haitink jest niezwykle barwny, przewija się przez większą część fabuły i jest jednym z jej głównych elementów. Przy nim Louise wypada wręcz blado, ale odnoszę wrażenie, że taki był zamysł autora, zważywszy na to, że dziewczyna nie uważała siebie za kogoś wyjątkowego.
Nasza główna bohaterka wydaje się być uległa. Poddaje się temu, co o niej mówią i boi się odzyskać wolność. Jest gotowa poświęcić swoje szczęście, aby pomóc ojcu spełnić marzenia. To dobra, ciepła osoba, ale momentami zbyt naiwna. Mimo to da się lubić. Zbawienny wpływ ma na nią ów portret, a raczej osoba, która pomaga przy jego malowaniu – Pieter Kunst, czeladnik w służbie Haitinka. Ten prosty chłopak o duszy anioła staje się dla Louise zalążkiem buntu. Motywuje ją do walki o samą siebie, choć ani trochę się o to nie stara.
Jaki będzie ostateczny wybór Louise? Czy dziewczyna zdecyduje się walczyć o swoje, czy może ulegnie presji i wyjdzie za Reyniera, który z każdym kolejnym dniem wzbudza w niej coraz więcej wątpliwości? Tego dowiecie się, czytając „Skrzydła nad Delft”.
Co mi się spodobało w tej książce, to wielowątkowość. „Skrzydła…” na pierwszy rzut oka są powieścią o miłości, ale jeśli przyjrzymy się dokładniej, dostrzeżemy w niej motyw wyboru. Wybór między jednym mężczyzną a drugim, między szczęściem swoim a szczęściem ojca, między uprzedzeniami starej niani a chęcią otworzenia się na nowe religie.
Religia jest tutaj właściwie tłem – wokół niej kręci się cała akcja. Byłam w ogromnym szoku, czytając o tym, jak wzajemnie traktowali się w tamtych czasach protestanci i katolicy. Choć nie należę do bardzo religijnych osób, to niezmiernie dziwiło mnie, że katolicy przedstawiani byli jako pomiot Szatana i największe zło na świecie. Ów religijny wątek nadaje książce poważnego, kontrowersyjnego charakteru i momentami przesłania wątek artystyczny.
Niemniej jednak „Skrzydła nad Delft” opowiadają również o relacjach międzyludzkich (kobieta-mężczyzna, córka-ojciec, mistrz-uczeń) i one są motorem napędzającym i tak nieco monotonną fabułę. Nie dzieje się tutaj wiele, ale znów muszę podkreślić, że taki jest, moim zdaniem, zamysł autora. Skupić mamy się bowiem nie na pędzącej do przodu akcji, lecz na sztuce, wyborze, relacjach. Sprzyja temu rozciągający się na wszystkie rozdziały rytuał tworzenia portretu Louise, a po części i język, w którym nie doszukałam się wartkości, charakterystycznej dla dynamicznych tytułów. Myślę więc, że autorowi zależało na tym, żebyśmy zagłębili się w spokojnej lekturze, na moment zwolnili tempo życia i przyjrzeli się wielu wątkom poruszanym w „Skrzydłach…”.
Językowo nie mam książce nic do zarzucenia. Zdania budowane są poprawnie, a autor radzi sobie z równoważeniem opisów z dialogami. Zdania wielokrotnie złożone również się tutaj nie pojawiają, co ułatwia czytanie i nie doprowadza czytającego do szału. Całość czyta się szybko i sprawnie, że aż się człowiek nie obejrzy, a już jest koniec.
Pewnie dlatego zakończenie było dla mnie tak wielkim zaskoczeniem. Po tak sielankowej historii, w której „grozę” sieją jedynie zamieszki na tle religijnym, spodziewałam się równie sielankowego końca. A tu proszę, zupełnie nie tak, jak czułam, że będzie.
Na plus zaliczam jeszcze możliwość poznania Holandii z czasów innych niż obecne. Oczyma wyobraźni już widziałam brukowane uliczki, domki bielone wapnem i drewniane okiennice. Chciałabym zobaczyć Delft na własne oczy i przekonać się jak różni się od tego opisywanego w książce. Z pewnością była to dla mnie miła wycieczka i liczę na to, że Aubrey Flegg powróci jeszcze do Delft w kolejnej powieści.
Polecam książkę, mimo że jestem fanką szalonych zwrotów akcji, nieoczekiwanych wydarzeń i „ochów” wykrzykiwanych w trakcie czytania. Przyjemnie było zwolnić, zatrzymać się na dłużej, cofnąć do XVII wieku i przemyśleć kilka spraw. Jako że literatura irlandzka wciąż jest w naszym kraju nieco egzotyczna, cieszę się, że przemogłam w sobie niechęć do tego, co nieznane, i przeczytałam „Skrzydła…” z korzyścią dla mojego rozpędzonego umysłu.
Ocena: 4/5