Temat

Dożywocie - patronat nakanapie.pl

Postów na stronie:
2010-11-05 10:42 #
Lubicie Fabrykę Słów tak bardzo jak my? :) Mam nadzieję, że tak, bo mam dla Was dobrą wiadomość.

Objęliśmy patronat nad książką Marty Kisiel, "Dożywocie"

Premiera już 19 listopada 2010.

"Lichotka. Dom nad rozlewiskiem to przy niej komórka na graty.

Gotycka rozpusta budowlana, spełniony sen szalonego stolarza, a w środku: zasmarkany anioł stróż, tajemniczy Krakers z tiramisu na dokładkę, jakieś tragiczne widmo i utopce w łazience. Jeszcze nigdy w życiu Konrad Romańczuk nie czuł się równie bezradny.

Dramatis personae:

Konrad Romańczuk - “Dożywotni” w Lichotce. Rdzenny mieszczuch, wychowany
w kulturze betonu, plastiku i ruchomych schodów. Z przyrodą obcuje wyłącznie za pośrednictwem Animal Planet i National Geographic.

Licho - Anioł stróż świętej pamięci pana Wincentego, budowniczego i pierwszego właściciela Lichotki. Pomocne, czyściutkie, tylko by prało i pucowało. Alergia na pierze. Wiecznie zasmarkane z tego powodu.

Krakers - Pradawny stwór z głębin odwiecznego zła. Przywołany w 1836. Panicz Zygmunt bawił się z nim w składanie ofiar. Po jego śmierci Krakers zadekował się w spiżarce i zajął gotowaniem. To mu wychodzi znacznie lepiej niż sianie zagłady.

Widmo - Stan skupienia zmienny. Pozostałość eteryczna po paniczu Szczęsnym. Nieszczęśliwe zakochany w 1807 palnął sobie w łeb w kapuście. Ostatnio postanowił zostać odludziem i z pasją oddał się robótkom ręcznym. Poeta.

Szymon Kusy - Człowiek od wszystkiego. I do wszystkiego.

Zmora - Kotka. Charakterna, czasem gryzie, ale niezbyt mocno.

Utopce - Lokatorzy łazienki. Przeczuleni na punkcie higieny

Doprawdy, najbliższe miesiące w Lichotce zapowiadają się ciekawie. Aż nazbyt, gdyby kto pytał."

Zapowiada się fantastyczna lektura :-)
# 2010-11-05 10:42
Odpowiedz
@fri2go
@fri2go
166 książek 34 posty
2010-11-05 11:52 #
Zaiste, fantastyczna lektura to musi być. Opis, żeby nie było, co najmniej intrygujący. Dawno mnie w ten sposób żadna książka nie zaciekawiła. A fragment na stronie Fabryki też świetny :)
# 2010-11-05 11:52
Odpowiedz
2010-11-13 11:43 #
To może fragment "Dożywocia"?
Miłej lektury ;-)

: Licho, alleluja!
Była noc przed Gwiazdką i w całym domu…
No, może nie tak do końca przed. W zasadzie wcale nie przed, a na pewno nie tuż przed, bynajmniej. Właściwie to do Gwiazdki było dość sporo czasu, tak ze dwa tygodnie. A dokładniej rzecz ujmując, trzynaście dni. Mikołajkowe prezenty zdążyły się już znudzić, po słodyczach zostały tylko stosy sreberek i papierków, nowe komórki tłuszczowe oraz radosne zaczątki próchnicy, zaś pora na rozplątywanie światełek i ubieranie choinki jeszcze nie nadeszła. Takie grudniowe ni wpiął, ni wypiął, kiedy nie za bardzo wiadomo, co ze sobą począć.
Była zatem noc na trzynaście dni przed Gwiazdką i w całym domu panowały błogi spokój i cisza. Mimo to Licho nie spało. Jak zwykle siedziało na pralce, odruchowo majtając nóżkami w bamboszkach, i z przejęciem mazało w bloku rysunkowym Bardzo Wielki Plan Bardzo Wielkich Świątecznych Porządków. Wokół siebie miało liczne kubeczki po lodach i jogurtach, a w nich ołówki, kredki, flamastry, długopisy, zakreślacze, cienkopisy, gumki, linijki, ekierki i wiele innych artykułów piśmienniczych. W zestawie brakowało jedynie farb, tych jednakże Lichu używać nie było wolno, odkąd w ferworze przygotowywania kartek z życzeniami upaćkało kuchenny stół, a potem, usiłując zatrzeć ślady zbrodni, do czerwonych kropek domalowało kropki żółte i zielone. Tak powstały kwiatowy deseń nie zyskał uznania ze strony niezadowolonego Konrada, który nie uwierzył szczerym zapewnieniom anioła, że tak miało być, bo tak ładniej i weselej, i bez słowa skonfiskował narzędzia przestępstwa. Na szczęście Krakers wykazał się znacznie większym zrozumieniem, utrwalając dzieło sztuki naiwnej warstwą bezbarwnego lakieru.
Nikt jednak nie odebrał Lichu tubek z klejem ani gumy arabskiej, dlatego też BW Plan BWŚ Porządków był nie tylko bardzo, bardzo kolorowy, ale również bardzo, bardzo, naprawdę bardzo upierzony, co należało zaliczyć w poczet może niezamierzonych, za to intrygujących efektów ubocznych. Taki domowy popart.
Postawiwszy ostatnią kreskę i ostatniego kleksa, anioł zlazł z pralki. Wyrwał kartkę z bloku, po czym dołączył ją do pozostałych, rozłożonych na podłodze. Różnobarwne bazgroły utworzyły przekrój poprzeczny Lichotki, na którym widniała plątanina strzałek, kropek, figur geometrycznych, liter i cyfr. Gdzieś w tym szaleństwie tkwiła metoda – pozorny bałagan zawierał w sobie bardzo precyzyjny plan, co, kto, kiedy i czym będzie sprzątał. Jeszcze odrobina taśmy klejącej…
– A gdzie ja dałom nożyczki? – Licho poskrobało się po głowie. Zajrzało kolejno do wszystkich kubeczków, pod kartki, między miski i środki czystości. Przeszukało każdy kąt i zakamarek, lecz nigdzie nie znalazło nożyczek. Diabeł ich ogonem nie nakrył, gdyż siły ciemności – z jednym, acz niezbyt drobnym wyjątkiem – miały zakaz prowadzenia działalności w domu, w którym stróżował anioł, wniosek był zatem dość prosty i Licho szybko do niego doszło.
– Musiałom je zostawić w kuchni, alleluja.
Wylazło więc zza pralki i kichając cichutko co parę kroków, zeszło na dół. Zegar w holu zaczął wybijać jedenastą.
Zaginione nożyczki leżały obok zlewu, a w Lichu odezwała się ochota na coś dobrego. Pstryknęło więc czajnikiem, z szafki wyjęło kubek z krową, wrzuciło do niego torebkę herbaty i trzy kostki trzcinowego cukru. Po krótkim namyśle dodało jeszcze jedną. O ile pamięć go nie myliła, w lodówce leżał jeszcze kawałek sernika z czekoladową polewą… Czekając, aż woda w czajniku się zagotuje, Licho wyglądało przez okno na śniegowe zaspy. Przypominały łagodnie rozkołysane fale, wyższe tam, gdzie pod spodem były krzaki albo małe pagórki. Droga od lasu, podjazd przed domem, na którym zazwyczaj stało tico, pryzma gruzu, ostatnia pozostałość po remoncie – jak okiem sięgnąć, cała okolica spoczywała pod białym puchem. Gałęzie jodeł i świerków uginały się pod jego ciężarem aż do samej ziemi. W ściętej lodem powierzchni stawu ział niewielki przerębel, wyrąbany przez Szymona, aby utopce mogły raz na jakiś czas wychynąć z wody i sprawdzić, jak się na świecie sprawy mają, albo rzucić w kogoś śnieżką. Licho nie lubiło śnieżek, wolało lepić bałwanki. Nie wpadały tak za kołnierz.
Wyposażone w kubek gorącej herbaty, talerzyk z ciastem i łyżeczkę, podreptało z powrotem do wieżyczki, gdzie napotkało niespodziewaną trudność: jak otworzyć drzwi, kiedy obie ręce są zajęte słodkościami? Licho popadło w zadumę.
Wtem usłyszało hałas, jakby trzask. A potem ciche brzęknięcie i deski skrzypiące pod czyimiś stopami. I znów trzask.
Dźwięki najwyraźniej dochodziły z piętra, a tam przecież nikogo nie było. Nie mogło być, myślał struchlały anioł. No bo kto? Konrad jeszcze nie wrócił z miasta, inaczej na podjeździe stałoby tico, Szymon to Szymon, ma swoje zasady, a Szczęsny stanowczy, alleluja, zakaz wchodzenia na górę, Zmora zaś porusza się bezszelestnie, no, chyba że akurat wisi na żyrandolu albo włazi komuś pod nogi, zatem…
Puch na skrzydłach stanął Lichu dęba.
…zatem po domu myszkował ktoś obcy.
Drżąc z przejęcia, Licho odstawiło kubek i talerzyk na podłogę, po czym powolutku, na paluszkach zeszło parę stopni niżej, kucnęło i zerknęło przez balustradę.
Drzwi do sypialni Konrada były uchylone.
– Ojoj… – pisnęło cichutko.

***

(...)

***

Jako tradycyjny anioł stróż Licho nie miało na wyposażeniu żadnych mieczy ognistych ani tym podobnych, robiących odpowiednie wrażenie akcesoriów, mogło co najwyżej kopnąć z bamboszka. Trochę się bało, w końcu było malutkie i nigdy nie widziało prawdziwego, żywego włamywacza – martwego zresztą też nie – jednak poczucie obowiązku i odpowiedzialności za dom oraz domowników budziło w nim ducha bojowego. Owszem, budziło powoli, niemniej bardzo skutecznie.
Przede wszystkim Licho postanowiło uzbroić się po zęby.
Spośród przedmiotów zgromadzonych w wieżyczce jako te najbardziej zabójcze wybrało żółte, gumowe rękawice, sięgające mu niemal pod pachy, spray na mszyce oraz mopa. Od razu poczuło się większe i groźniejsze. Prawdziwy mały morderca.
Zdeterminowane i niebezpieczne dla otoczenia, zwłaszcza dla mszyc, przemknęło do kuchni niezauważone przez intruza, aby paść na kolana przed klapką w drzwiach spiżarni.
– Krakers? – zawołało przeraźliwym szeptem. – Krakers, apsik, jesteś tam?
Odpowiedział mu bulgot, niestety, zbyt równomierny i spokojny, by był czymś innym niż chrapaniem. Pradawny stwór ciemności spał snem sprawiedliwego.
– A niech to alleluja!
Sytuacja stała się poważna. Z odbezpieczonym sprayem w dłoni oraz mopem pod pachą, co rusz zerkając za siebie, Licho przebiegło przez hol, minęło bibliotekę, łazienkę i dopiero wtedy odruch zwyciężył nad atakiem straceńczej odwagi. Zapukało.
– Wkroczyć!
– Ciiichooo!… – wyszeptało, wślizgując się do salonu.
Rozwalony niedbale na sofie Szczęsny oderwał wzrok od książki, którą czytał. Choć sam rzekłby raczej, że zmysłami wszelkimi niczym kielichem z kryształu rzeźbionym czerpał ze zdroju nieziemskiej poezji. Talentu do komplikowania najprostszych nawet czynności nie sposób mu było odmówić.
– Na chtonicznych bogów! – zawołał na widok anioła. – Czyś ty bez reszty oszalało? Zamierzasz w środku nocy, w dodatku zimą, mszyce tępić!?
– Ciszej, apsik, bo cię usłyszy!
– Któż taki? – wyraził łaskawie zainteresowanie.
– Włamywacz! Tam, na piętrze! – wskazało końcem mopa w stronę sufitu.
– Pierniczysz? – panicz zerwał się na równe nogi. – To jest, żarty sobie stroisz?
Anioł miał ochotę się trochę nabzdyczyć, ale misja to misja. Nie czas na fochy, kiedy Lichotka w potrzebie.
– Nie stroję. W sypialni na górze grasuje włamywacz. Trzeba go przegonić, zanim coś ukradnie lub zniszczy. Jesteśmy sami, tylko ty i ja, apsik!
– A Konrad?
– Jeszcze nie wrócił.
– A Krakers?
– Śpi. Poza tym nie sięga na piętro.
– A Zmora? – zasugerował panicz w przypływie beznadziejnej rozpaczy. Ufał sile swego intelektu i ducha, sile zmaterializowanych mięśni natomiast znacznie mniej. Ostatnie, o czym by marzył, to starcie z włamywaczem, niewątpliwie bezwzględnym i barbarzyńskim.
– Trzeba by nią w tego włamywacza rzucić, a na to się nie zgadzam, alleluja. Bo to niehumanitarne. Jesteśmy sami – powtórzyło.
– No to na co jeszcze czekasz? Dzwoń po odsiecz jakową!
– Konrad nie zostawił komórki, a drugiej przecież nie mamy. Numeru do odsieczy jakowejś też nie – zauważyło rozsądnie.
– A nie możesz się połączyć… sam nie wiem… o, telepatycznie?
– Jestem aniołem, a nie Kaszpirowskim – przypomniało Licho, które swego czasu wspólnie z jednym z poprzednich dożywotników z zapałem poddawało się telewizyjnej hipnozie i bioenergoterapii, a i niejedną butelkę wody przy okazji naenergetyzowało. – No chodź!
Nie czekając na kolejne wykręty, chwyciło panicza za rękę i wywlokło korytarzykiem do holu, a potem schodami na górę. Gruby dywan dobrze tłumił odgłos ich kroków. Pomału, ostrożnie, cicho, jak najciszej…
Od strony sypialni rozległ się trzask, trochę głośniejszy niż poprzednio.
– To na pewno włamywacz? – wycharczał Szczęsny. Strach jedną ręką ściskał go za gardło, a drugą skręcał żołądek w fikuśny paragraf.
– Oczywiście, że włamywacz, kto inny pałętałby się po domu w środku nocy?
– A może duch? Bo jeśli tak, to ja wracam do salonu! Ja się duchów lękam!
– Przecież jesteś widmem!
– No i co z tego, że jestem, skoro się lękam i już! – panicz migiem dotarł na granice histerii.
– Dobra, apsik. Jeśli to duch, samo na niego ruszę.
– A wąpierz? Przecież to może być wąpierz, krwiożerczy i… bardzo krwiożerczy! Albo troll. Albo… albo małe, zielone dziabongo!
– A co to takiego?
– No… no wiesz. Takie małe… zielone… i dziabongowate.
Bywały takie chwile, raczej rzadkie, kiedy w Lichu budziło się bardzo nieśmiałe podejrzenie, że Szczęsny jest głupszy od jego bamboszków.
Ujrzawszy uchylone drzwi, za którymi w najlepsze grasował włamywacz, dzielni obrońcy Lichotki zastygli na ostatnim stopniu.
– Masz jakąś broń?
– Że co mam?… – w pierwszej chwili panicz nie zrozumiał, a potem szybko przeszukał kieszenie. – Szydełko może być?
– Może. A teraz… do boju!
I ruszyli ramię w ramię, anioł z mopem oraz widmo z szydełkiem. W pierwszym pokoju nikogo nie zastali, lecz drzwi do drugiego były otwarte, a za nimi paliło się światło. Nieustraszeni pogromcy złoczyńców wstrzymali oddechy i bohatersko przekroczyli próg.
Włamywacz, odwrócony tyłem do pokoju i wejścia, właśnie przetrząsał szafę.
– Ręce do góry, alleluja! – wrzasnęło strasznym głosem Licho, mierząc sprayem w intruza.
Wrażenie zrobiło piorunujące. Trudno powiedzieć, kto w tym momencie osłupiał bardziej, włamywacz, który wciąż siedział z głową w szafie, czy zbrojny w szydełko Szczęsny.
– No co?… Źle powiedziałom? Nie do góry?
– A nie, nie, do góry, dobrze… Bardzo dobrze… – mocno zmieszany Szczęsny spojrzał na szydełko, które raptem wydało mu się bronią cokolwiek niestosowną na tę okazję, potem na włamywacza. – Do góry… te ręce… No.
Nie zabrzmiało to co prawda zbyt przekonująco, ale musiało wystarczyć.
Włamywacz obrócił się pomału w ich stronę, po czym zastygł w kuriozalnej pozie, ni to zgięty, ni to wyprostowany, trzymając kurczowo parę markowych i niewątpliwie drogich dżinsów. Owa markowość polegała na profesjonalnym, artystycznym wytarciu, przetarciu, rozdarciu i zużyciu ogólnym, przez co wyglądały, jakby od lat służyły za ścierę do wyjątkowo brudnej podłogi. Ale przecież nie po to brnął przez zaspy, czatował w lesie i obserwował dom na odludziu, z którego od paru miesięcy wyjeżdżały dziesiątki wartościowych paczek z antykami, by ukraść dżinsy, choćby najdroższe, poobijanego laptopa i elektryczną golarkę niepierwszej nowości! Już zdążył się przekonać, że w pojedynkę nie da rady wynieść sekretarzyka, o zabytkowej szafie i łóżku mógł jedynie pomarzyć, na rodowe srebra i skarpetę z oszczędnościami przestał nawet liczyć, chciał zatem poszperać jeszcze w pozostałych pomieszczeniach, a tu ni stąd, ni zowąd wpadają jakieś czupiradła i drą się „alleluja”.
Pozostało mu tylko zbaranieć.
W dodatku jedno z tych czupiradeł – rozsądek włamywacza bezskutecznie usiłował wyprzeć to, co widziały oczy – otóż jedno z nich było wyposażone w parę niekompletnie upierzonych, lecz bardzo prawdziwie wyglądających skrzydeł. Takich białych. Niedużych. Był w zasadzie pewien, że ludzie ich nie miewają.
– Jeeezuuu… – wybełkotał. – Jeeezuuu…
– Nie, ale jest pan blisko – ani chybi anioł uśmiechnął się życzliwie.
– Jeeezuuu… – dżinsy wypadły włamywaczowi z roztrzęsionych dłoni. – Kooo… Kooo… Kooo…
– Chyba się zaciął, apsik. Czy ja go aby nie zepsułom? – zmartwiło się skrzydlate czupiradło.
– A psiknęłoś tym sprayem? – zapytało czupiradło we fraczku.
– Nie, ani trochę, chciałom tak tylko postraszyć…
– Kooo… – włamywacz wreszcie przypomniał sobie, co było dalej, po „kooo”, co do którego nie miał wątpliwości. – Kooosmiiitaaa! Jeeezuuu, kosmita, kosmitaaa!
Na wszelki wypadek Licho natychmiast odsunęło mopa i spray na bezpieczną odległość, a Szczęsny z wrażenia upuścił szydełko.
– To już! Inwazja! Inwaaazjaaa! Jezu, kosmici zajęli Ziemię! Baamisjanie! Wystrzelają nas jak kaczki! Znikąd ratunku, Jezuuu! Daimos!!! – wrzasnął na całe gardło włamywacz, przyjmując pozycję teoretycznie bojową. – Pronto al combattimento!!!
Nie próbowali go zatrzymać. Wręcz ustąpili mu miejsca, by mógł przebiec, nie potykając się o nic. Sądząc po hałasie, zleciał ze schodów mniej więcej w połowie, w holu wywinął pięknego orła i mniej więcej od drzwi już bez większych przeszkód pognał przez las. Miał niezłe tempo, jego wrzask szybko ucichł w oddali.
– Dziwak jakowyś… – mruknął widmowy panicz, podnosząc szydełko z ziemi i chowając do kieszeni niebieskiego fraczka.
– No, dziwak… – przytaknął anioł w bamboszkach.
# 2010-11-13 11:43
Odpowiedz
2010-11-16 17:42 #
Kolejny fragment "Dożywocia" - premiera już w 19.11!

Wszystko było nie tak.
Siła wyższa, bez uprawnień kierująca światem, postanowiła udowodnić, że dysponuje niekończącymi się pokładami czystej, małpiej złośliwości. Najpierw w cudowny sposób rozmnożyła bagaże, zaopatrując ich właściciela w ubrania na dowolną porę roku i okazję, łącznie z balem debiutantów i kolejną powodzią stulecia. Tak na wszelki wypadek. Nie zapomniała też o zestawie naczyń stołowych, karbidówce, środkach higieny mniej lub bardziej osobistej, dmuchanym materacu i wielu, naprawdę wielu absolutnie niezbędnych rzeczach. Bez wątpienia siła była kobietą, i to nad wyraz zaradną.
Rozochocona pierwszym sukcesem, w jakiś sposób unieruchomiła na amen blokadę skrzyni biegów w tico. Dopiero wezwany na pomoc syn sąsiada zdołał przerzucić dźwignię ze wstecznego na luz, a w tym czasie etui z okularami przeciwsłonecznymi, nieodzownymi w upalny, sierpniowy poranek, zawędrowało pod siedzenie kierowcy. Korek na trasie wylotowej z miasta, którą w końcu ruszył załadowany aż po dach samochodzik, także był zasługą siły, podobnie jak atrakcje uprzyjemniające dalszą jazdę. Ot, kilka kontroli radarowych, peletony półgłuchych rowerzystów i bezstresowo hodowane, hasające po szosie krowy. I wreszcie we wczesnych godzinach popołudniowych, na pustej, leśnej drodze siła zebrała się w sobie i popsuła coś. Nieważne co, ważne, że skutecznie. Tico jęknęło, stęknęło i umarło.
Cedząc pod elegancko przystrzyżonym wąsem równie eleganckie przekleństwa, Konrad włączył awaryjne i wygrzebał się z enklawy wolnej przestrzeni między kierownicą, oparciem fotela i wszechobecnymi bagażami. Znał się na samochodowych bebechach gorzej niż kura na pieprzu. Nie zajrzał nawet pod maskę, tylko od razu przepchnął tico na pobocze. Komórkę mógł spokojnie wyłączyć albo zakopać w malinowym chruśniaku, bo na tym odludziu zasięgu, rzecz jasna, nie było.
Rozejrzał się z rezygnacją. Ani żywej duszy. Wedle znaku, który stał przy drodze, do celu zostały mu jeszcze marne dwa kilometry. Mapa, jedna z tych niemożliwych do złożenia, twierdziła, że najbliższa miejscowość znajduje się o szerokość kciuka na północny wschód. Nic to Konradowi nie mówiło, bo o kartografii miał pojęcie równie słabe co o mechanice, ale musiał podjąć jakąś decyzję. Wydobył więc plecak spod sterty pakunków, zamknął samochód i ruszył przed siebie, gotów przejść zabójczą odległość na własnych, osobistych nogach.
W zaistniałych okolicznościach kontemplacja krajobrazu wydawała się jedyną w miarę rozsądną, energooszczędną rozrywką. Na lewo – las. Na prawo – też las, liściasty, sądząc po liściach. Pośrodku – rozgrzany asfalt, piąty żywioł współczesnego świata. Wreszcie coś znajomego i przyjaznego cywilizowanemu człowiekowi. A Konrad był wszak rdzennym mieszczuchem, wychowanym w kulturze betonu, plastiku i ruchomych schodów. Zwykle obcował z przyrodą za pośrednictwem kanałów Animal Planet i National Geographic. Mógł godzinami rozprawiać o zwyczajach godowych surykatek albo jeziorach kraterowych, ale jedynym gatunkiem drzewa, który rozpoznawał, była wierzba, a za naturalne środowisko podgrzybków uważał słoiczek. Miał za to komórkę z aparatem fotograficznym, odtwarzacz mp3, laptopa i elektryczną szczoteczkę do zębów, czyli wszystko, czego potrzebował prawdziwy mężczyzna w prawdziwej dziczy.
Po pół godzinie marszu dotarł do rozstajów. Rozmiękła szosa skręcała szerokim łukiem w lewo, z prawej zaś zaczynała się piaszczysta ścieżka przez las. Spomiędzy zarastających rów chaszczy sterczało coś na kształt drogowskazu. Po napisie zostało już tylko wyblakłe na słońcu wspomnienie, lecz poniżej jakaś litościwa ręka wydłubała strzałkę w prawo.
Spocony wędrowiec westchnął zatem i zniknął w cieniu nieznanych drzew. Piasek i kamyczki natychmiast przylepiły mu się do usmarowanych asfaltem podeszew.

***

Wszystko było nie tak, a nawet gorzej. Gdyby ktokolwiek mógł usłyszeć chichot siły wyższej, uznałby z pewnością, że jest to chichot nad wyraz złośliwy.
Na końcu ścieżki, między drzewami stał dom. Ceglany, ani za duży, ani za mały, ot, w sam raz dla jednej rodziny, z werandą, przybudówką i… wieżyczką. Upiorną, gotycką wieżyczką rodem z kiepskich filmów grozy. Siła wyższa tryumfowała, a Konrad usiłował wyjść z osłupienia. Bezskutecznie.
– Panie! – ryknęło mu naraz do ucha. Aż podskoczył, jakby go kto dźgnął w pośladek rozpalonym do czerwoności szydłem.
– No, bo już myślałem, żeś pan udaru dostał czy coś. Upał na dupał, co nie?
Dzikie stado wątpliwości zatargało duszą Konrada. Uśmiechający się do niego z wielką życzliwością mężczyzna wyglądał jak pełnotłusta parodia miss mokrego podkoszulka.
– Turysta, co? – pokręcił głową. – Że też się ludziom w taki upał drałować chce…
– Nie, nie turysta, samochód mi się zepsuł – wyjaśnił pośpiesznie Konrad. – Przepraszam bardzo – sięgnął do kieszonki na piersi – czy to coś… znaczy, ten dom – zerknął na pomiętą karteczkę – to może Lichotka?
– A pewnie, że Lichotka. Drugiej takiej ze świecą pan szukaj, a nie znajdziesz.
– Nie śmiem wątpić…
– Aaa, no jasne! – zakrzyknął grubas, wyraźnie rozpromieniony. – Pan pewnie z dożywociem?
– Eee… A tak, z dożywociem, tak. Konrad Romańczuk, nowy właściciel tego… budynku.
– Szymon Kusy, powitać, powitać – chwycił pana z dożywociem za dłoń i zatelepał nim, aż miło. – No, nareszcie! Już się baliśmy, że te adwokaty nigdy spod papierków nie wylezą. Tyle czasu po sądach się włóczyć, kto to widział? A pan bez bagaży? Nie zostajesz pan?
– Ależ skąd, bagaży mam całe mnóstwo. W samochodzie.
– Ach, jasne, w tym zepsutym! No sam pan widzi, jak człowiek ma za wiele na głowie, to mu się myśli szybko gubią. Pan poczeka, podjedziemy, zobaczymy, co się stało, ja naprawić potrafię. Opona może?…
– Nie, opony całe. Coś w środku, nie znam się na tym.
– Nie szkodzi, damy radę, panie Romańczuk, co mamy nie dać?
Chwilę później trzęśli się nagrzanym jak piekarnik, wiekowym polonezem w stronę szosy. Szymon tryskał potem, optymizmem oraz przemyśleniami.
– …szczęście, że pan jeden do spadku został, urzędasy kombinować długo nie musiały, komu się Lichotka należy. Bo jak nic by to ciągli i ciągli, aż by się wszystko w diabły zawaliło. A Lichotka swoje lata już ma, dbać o nią trzeba, tu gwóźdź wbić, tam deskę wymienić… Nie żeby zaraz rudera, o nie! Charakterny domek, z klasą. Prawdziwa elegantka! Wie pan, tak czasem myślę, że gdyby była człowiekiem, to kapelusze by nosiła i takie rękawiczki aż do łokcia. A teraz, phi! Teraz to się inaczej buduje. Siedzi gryzipiórek, nabazgrze coś i nie ma zmiłuj, niczego zmienić nie pozwoli. A Lichotkę sam świętej pamięci pan Wincenty stawiał, własnymi rękami, cegła po cegle, i nikt nawet nie pomyślał, żeby choć słówko wtrącić. Wiesz pan, ile ona ma już lat? Dwieście! Głaz by się duszy przez ten czas zdążył dorobić, tradycją jak mchem porosnąć, a co dopiero dom! O, to pewnie pańska zguba?
Wykręcił i zatrzymał się tuż przed umarłym tico. Po krótkiej burzy mózgów, uznawszy, że nie ma się co bawić w przydrożny autoserwis, wzięli go na hol i zawlekli przed dom.
Drugie, znacznie już bliższe spotkanie z cudem architektury przysporzyło Konradowi wielu nowych wrażeń. Taszczył bagaże do holu, rozglądając się wokoło z dziwną mieszanką ciekawości, paniki i obrzydzenia. Nie mieściło mu się w światopoglądzie, że praprapra… daleki przodek mógł z własnej i nieprzymuszonej woli postawić coś równie kuriozalnego i jeszcze nazwać to Lichotką. Niemal widział watahy zżerających ją korników. Podłogi, boazeria, framugi, ramy okienne, kręte schody, meble o wartości już chyba tylko muzealnej – wszystko drewniane, wiekowe i bardzo stylowe. Rzeźbione detale, kwiatki, listki, łodyżki, rozety i łuki występowały w ilościach hurtowych. Całość wyglądała jak gotycki szał ciał i uprzęży, spełniony sen szalonego stolarza. Na domiar złego chodnik w holu składał się przeważnie z dziur, kinkiety na ścianach trzymały się na słowo honoru, a w drzwiach wejściowych zamiast zamka był zwykły skobel.
Podczas gdy Szymon szukał czegoś w przybudówce, Konrad krążył z bagażami, licząc w myślach, ile wyniesie chociaż podstawowy remont parteru. Ciągle mu wychodziły straszne sumy, dlatego coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że nic gorszego niż spadek nie mogło go spotkać.
Siła wyższa była z siebie bardzo zadowolona, postanowiła jednak postawić jeszcze wielką kropkę nad i.
Z usypanego pośrodku holu stosu sturlały się trzy rolki papieru toaletowego i wpadły prosto pod głęboką komodę, powiewając na pożegnanie nadrukiem w stokrotki.
– Ręce opadają… – westchnął Konrad. – Jakby mi gimnastyki brakowało.
Klęknął ostrożnie, by sięgnąć pod mebel, i dopiero niemal dotykając nosem podłogi zauważył, że nigdzie nie ma ani grama kurzu. Żadnych kotów, żadnych pajęczyn. Nie tego się spodziewał po starym, dziwacznym domu na odludziu.
Za plecami usłyszał ciche kichnięcie.
– Na zdrowie. – Wreszcie złapał niesforne rolki i podniósł się z klęczek. – Czyścioch z pana, panie Ku…
– Apsik – kichnął ponownie stojący na schodach anioł.

***

Konrad nie miał już żadnych złych przeczuć ani wątpliwości. To one miały jego.
Pociągająca nosem istota bezsprzecznie była aniołem. W obszernym, długim za kolano t-shircie z Garfieldem, bamboszach i z najprawdziwszymi, porośniętymi jasnym, miękkim puchem skrzydłami. Jego długie włosy, przypominające pocięty na cieniutkie paski celofan, migotały w świetle dnia, otaczając postać delikatną aurą.
Anioł jak w mordę strzelił, przemknęło osłupiałemu Konradowi przez myśl. Ale aniołów nie ma. Anioły są tylko na obrazkach z podpisem „Pamiątka Chrztu Świętego”, pocztówkach i nagrobkach albo w książkach dla dzieci, a nie w dziwacznych, gotyckich domach z wieżyczką. Bo w dziwacznych, gotyckich domach z wieżyczką – myśli galopowały dalej – mieszkają wampiry, duchy i wielkie pająki. Ale nie anioły. Aniołów nie ma.
– Apsik. Dzień dobry – przywitał się anioł, którego nie było. Odrobina puchu wzbiła się nad nim w powietrze.
Człowiek z papierem toaletowym w objęciach nie mógł oderwać wzroku od zasmarkanego wysłannika niebios, podczas gdy w jego duszy hordy sprzecznych emocji toczyły zażarty bój. Na domiar złego z zakamarków pamięci przypałętało się widmo wieszcza i spiżowym głosem zaczęło powtarzać: „Szkiełko i oko! Szkiełko i oko!” Wobec tego zdrowy rozsądek złożył rezygnację, uznawszy, że dwie wizje naraz przerastają jego skromne możliwości, a Konrad został sam na sam z wewnętrznym chaosem.
Wielki, stary zegar w kącie wybił czwartą po południu. Równo z ostatnim „bom” w drzwiach wejściowych pojawił się usmarowany brudnawą mazią Kusy.
– Będzie żył ten pański samochodzik! Ot, zerwany pasek rozrządu, a tyle zamieszania narobił. Trzeba zamówić nowy i założyć, szczęście, że głowica i zawory wytrzymały, bo wtedy nie obyłoby się bez mechanika… A co was tak wryło? Licho – zwrócił się do anioła – poznaj pana Romańczuka, nowego właściciela. Panie Romańczuk, to jest Licho. Anioł stróż świętej pamięci pana Wincentego, lokator z najdłuższym stażem – wyjaśnił. – Pan Wincenty specjalnie dla niego zbudował wieżyczkę, bo Licho chciało z wysoka widoczki oglądać. Prawda, Licho, że chciałoś?
Licho przytaknęło grzecznie i wytarło cieknący nos.
– Znaczy… – wykrztusił Konrad – to jest lokator? Ten, o którym mowa w testamencie?
– No… w zasadzie tak.
– Myślałem, że chodziło o pana!
– Ależ skąd – roześmiał się Szymon. – Ja dojeżdżający jestem, tylko doglądam. Wie pan, taka złota rączka, co to naprawi, przyklei, gwoździa wbije. Dwadzieścia prawie lat już tu pracuję. A jak się pańskiemu wujowi zmarło na wiosnę, to się i niebożątkami zająłem, soczki im przywoziłem, gazety, bo się tak sami nudzili.
– Chusteczki wyszły – pisnęło Licho. – I odkamieniacz też, a gąbka się podarła. Alleluja.
– Się, się… To się dzisiaj podartą umyjecie, a jutro wam nową przywiozę, dobrze? Idź, sprawdź w spiżarce, czy jeszcze słonecznik macie. I niech Krakers odda butelki po mleku! – krzyknął za człapiącym w stronę kuchni Lichem. – Zawsze zapomina, a ja się potem muszę w sklepie tłumaczyć.
– Tłumaczyć? – Konrad odzyskał wreszcie pełną kontrolę nad krtanią. – Tłumaczyć?! Teraz mi się pan będzie tłumaczyć! W testamencie nie było ani słowa o jakichś… jakichś Lichach i Krakersach! Co, u licha… tfu, do diabła, ma to wszystko znaczyć?!
– Jak nie było, jak było? – Kusy z pobłażaniem pokręcił głową. – Pisało przecież, że dom z dożywociem, prawda?
– Ale nie pisało, znaczy, nie było napisane, że z aniołami!
– A co panu jeden anioł szkodzi? Grzeczny, spokojny, pomocny, czyściutki, tylko by prał i pucował. Czyścioch, że hej! Zużywa sporo chusteczek higienicznych, bo ciągle ma katar, ale za to wszystkiego upilnuje. Żeby się panu krzywda nie stała, żeby żadne nieszczęście na dom nie spadło, żeby się myszy nie zalęgły. Bez Licha nie byłoby Lichotki, pani Romańczuk. – Poklepał go uspokajająco po ramieniu. – Wziąłeś pan spadek z dożywociem? No to masz. Anioł stróż to prawdziwe dobrodziejstwo, możesz mi pan wierzyć na słowo. A i reszta nie gorsza. Przyzwyczaisz się pan w try-mi-ga! No!
Licho wróciło z kuchni z siatką pustych butelek i patrzyło z pewnym niepokojem, jak Konrad na przemian to blednie, to czerwienieje, niebezpiecznie balansując na granicy pierwszego zawału w wieku trzydziestu dwóch lat. Wreszcie ośmieliło się odezwać.
– Krakers mówi, że słonecznika zostało dużo, ale mógłby pan kupić biszkopty, bo będzie w sobotę robił tiramisu.
– Okrągłe czy podłużne?
– Podłużne, alleluja. Tak ze cztery paczki. I przydałoby się gorzkie kakao, bo do tego pudełka, co leżało w szafce, wczoraj dostała się Zmora.
– Jaka. Znowu. Zmora?…
– Kotka – odrzekł anioł. – Bardzo miła, tylko czasem gryzie. Ale niezbyt mocno.
– A ten, jak mu tam… Krakers?
– Krakersem się proszę nie przejmować, on w ogóle nie wychodzi z kuchni. – Znów kichnął, wzniecając wokół siebie nową chmurkę pierza. – Robi pyszne faworki, palce lizać – dodał trochę jakby na usprawiedliwienie.
– No i sam pan widzi – rzekł Kusy. Wziął od anioła siatkę i karteczkę z listą zakupów. – Nikt tak nie zna domu jak Licho. Oprowadzi pana, wszystko pokaże, opowie, wyjaśni. A na mnie już czas. Pojadę jeszcze do spożywczego, potem zamówię pasek, może gdzieś po niedzieli samochodzik naprawimy. No i do własnego domu też trzeba, do szanownej małżonki zajrzeć chociaż.
– Nie wróci pan z zakupami? Przecież jeszcze wcześnie.
– O nie – pokręcił stanowczo głową – dziś już nie, dopiero rano. Zanim dojadę do miasteczka, zanim wszystko załatwię, będzie wieczór. A ja, wie pan… – zniżył głos do konfidencjonalnego szeptu – …ja tu po zmroku nigdy nie zostaję. Nigdy! Choćby się waliło i paliło. No, to dobrej nocy i do jutra, panie Romańczuk! – zakrzyknął i popędził świńskim truchtem do poloneza, jakby go sam czort gonił.
Jeszcze nigdy w życiu Konrad nie czuł się równie bezradny. Przytulił papier toaletowy do piersi niczym magiczny artefakt, który ochroni go przed złem wszelkiej proweniencji.
Doprawdy, życie w Lichotce zapowiadało się ciekawie. Aż nazbyt, gdyby kto pytał.
# 2010-11-16 17:42
Odpowiedz
@fri2go
@fri2go
166 książek 34 posty
2010-11-18 17:57 #
świetne :)
# 2010-11-18 17:57
Odpowiedz
2010-11-19 11:12 #
Nie wiem jak Wy, ale ja mam w planach "Dożywocie" :-)

Teraz będzie łatwiej, bo od dzisiaj każdy może dostać "Dożywocie", a dokładniej kupić. W księgarni :-)
# 2010-11-19 11:12
Odpowiedz
@anek7
@anek7
656 książek 646 postów
2010-11-19 11:14 #
No, kurczę, fajne;-)
# 2010-11-19 11:14
Odpowiedz
@patrylandia
@patrylandia
243 książki 1840 postów
2010-11-19 12:00 #
Rewelacyjnie napisana, błyskotliwym, zabawnym językiem, aż chce się przeczytać:) moja lista książkokupów coraz bardziej się wydłuża przez Was Kanapo ;)
# 2010-11-19 12:00
Odpowiedz
@Nivejka
@Nivejka
13 książek 1 post
2010-11-19 13:21 #
Jak wiele zależy od języka... Dobrze "czytające się" fragmenty zapowiadają równie pasjonująca całość:)
# 2010-11-19 13:21
Odpowiedz
Odpowiedź
Grupa

Graciarnia

czyli miejsce do którego trafiają wszystkie stare i martwe tematy zaśmiecające inne grupy :)