Dzisiaj krótki fragment. O konkursach naprawczych:
"W podobnym cyklu i stylu co audyty jakości odbywały się w Netholu Konkursy Naprawcze, zwane potocznie „imka” lub „YMCA” (od ang. improvement competition). Raz do roku, zazwyczaj w listopadzie, tabelki ze wskaźnikami w różnych działach zaczynały się dopominać o odpowiednie uzupełnienie. Parametry jakościowe były oczywiście w takiej firmie jak Nethol jednymi z najważniejszych, gdyż koncern nieustannie stawiał na doskonalenie i rozwój. Nieosiągnięcie przez dany dział założonej wartości wskaźnika Improvement Actions Implementation Average (w skrócie IAIA: średnia wdrażania działań naprawczych), na przykład 4,63 lub 7,21, świadczyłoby o tym, że kierownik działu nie przywiązuje do poprawy jakości dostatecznej wagi.
W tej sytuacji listopad był miesiącem jakości. Wszystkie, nawet najmniejsze działy firmy starały się niezwłocznie poprawić wszelkie niedoskonałości w swoim funkcjonowaniu, aby osiągnąć zadaną wartość wskaźnika IAIA. Trudno było w tym czasie cokolwiek załatwić w jakimkolwiek dziale firmy (a nawet się gdziekolwiek dodzwonić), bo wszyscy po całych dniach siedzieli na spotkaniach poświęconych poprawie działania. Niektórzy pracownicy przebąkiwali nieśmiało, że może lepiej byłoby usprawniać Nethol przez cały rok, a nie tylko w listopadzie, ale z jakichś powodów ten model się nie przebił.
Udział w YMCA wziąłem już w swoim pierwszym roku pracy. W któryś listopadowy poranek niespodziewanie pojawił się w naszym pokoju kierownik Bronisław (właśnie wrócił z dwutygodniowego pobytu w Holandii, gdzie jego unikatowe kwalifikacje były cenione równie wysoko, jak w Polsce) i bez zdania wstępu powiedział:
– Musimy coś poprawić w funkcjonowaniu DSO.
Spojrzeliśmy po sobie, bo wydawało nam się, że – biorąc pod uwagę ciągłą nieobecność kierownika – dział funkcjonował nadspodziewanie dobrze.
– Ale co? – zapytałem.
– I dlaczego? – zawtórował mi Adam Chałka, nowy pracownik naszego działu, który w odróżnieniu ode mnie nie potrafił jeszcze zapanować nad impulsami dziecięcej ciekawości.
– Na pewno jest coś do poprawienia – odpowiedział niejasno Bronisław. – Zastanówcie się nad tym jeszcze dzisiaj, bo jutro musimy przedstawić propozycje konkretnych akcji.
– Ale dlaczego mamy koniecznie coś poprawiać, skoro nic nie działa źle? – nie dał za wygraną Adam.
Róża, Tomek i ja popatrzyliśmy na niego z sympatią, ale i z niejakim poczuciem wyższości. Może i skończył studia na wydziale otwieraczy, ale na funkcjonowaniu koncernu nie znał się jeszcze zupełnie.
– Nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być lepiej – wyjaśnił precyzyjnie, z typową dla siebie flegmą, Bronisław. – Aha, i w takiej akcji powinien uczestniczyć cały dział – dodał po chwili. – Wszyscy pracownicy…
W pokoju zapadła cisza, którą ostatecznie zdecydował się przerwać Tomek.
– Ja miałbym propozycję – powiedział. – Choć właściwie ta akcje jest już gotowa… – dodał z wahaniem.
– Tym lepiej! – ożywił się Bronisław. – Zgłoszenie propozycji działania, które już zostało zrealizowane ma największy sens! A czy wszyscy z was będą mogli wziąć udział w tej realizacji?
– Coś wymyślę – odpowiedział Tomek.
– Super! No to powiedz nam teraz, o co chodzi – Bronisław postanowił nie odkładać sprawy do jutra. Widocznie prezes Lodowski wyjątkowo ekspresyjnie zmotywował przed chwilą kierowników do podejmowania akcji naprawczych.
– Chodzi o to – zaczął wyjaśniać Tomek – że wykorzystuję w działaniach marketingowych w Polsce niektóre materiały opracowane przez centralę w Holandii. Na przykład plakaty. Problem polega na tym, że trzeba je najpierw przetłumaczyć, a potem odesłać tekst z powrotem do centrali, która przekazuje go do agencji reklamowej, gdzie plakat będzie drukowany. Agencja wpisuje polski tekst i odsyła projekt do naszego holenderskiego marketingu, który z kolei przesyła go do mnie, żebym sprawdził poprawność. Po skorygowaniu błędów wysyłam tekst do centrali, która przekazuje go do agencji, gdzie plakat jest drukowany. Trwa to wszystko bardzo długo, zwłaszcza jeśli któraś z kluczowych osób jest akurat nieobecna. Na dodatek w agencji nie znają polskiego i nie widzą różnicy między „e” a „ę”, nie mówiąc już o „ż” i „ź”. Czasem wychodzą z tego niezłe… – Tomek zawiesił na chwilę głos, po czym zdecydował się na „zawirowania”. – Z tego powodu załatwiłem ostatnio w centralnym marketingu, że plakaty na Polskę będą drukowane… w Polsce. Trochę się bronili, bo wiadomo, że oni nad wszystkim chcą mieć kontrolę, ale ostatecznie ulegli. Teraz jest i prościej, i krócej, i taniej, bo polska agencja życzy sobie za to samo kilka razy mniej niż holenderska.
– No tak, ale na czym ma właściwie polegać ta nasza akcja usprawniająca? – zdziwił się Adam.
Spojrzeliśmy na niego z niedowierzaniem. Naprawdę wiele musiał się jeszcze nauczyć.
– Jak to na czym? – poważnie potraktował zdziwienie Adama Bronisław. – Przeniesiemy druk plakatów z Holandii do Polski.
– Aha… – odpowiedział niepewnym głosem Adam. – Ale przecież… – próbował coś jeszcze dodać, lecz ostatecznie zrezygnował. Może uznał, że to, co chciał powiedzieć stawiałoby go w niekorzystnym świetle, a może właśnie w tej chwili zrozumiał istotę działania systemu.
Tomkowi udało się sprawnie podzielić zadania między członków zespołu: on sam kontaktował się z marketingiem w Rotterdamie i wybierał materiały promocyjne, ja je tłumaczyłem, Adam składał zamówienia w lokalnej agencji, a Róża dokonywała ostatecznej korekty. Kiedy miesiąc później Tomek prezentował naszą akcję usprawniającą w czasie finału YMCA w Warszawie, otrzymał gromkie brawa. Widownię musiał szczególnie przekonać argument w postaci tysiąca egzemplarzy plakatu z napisem „Jeśtesmy wszedzie tam, gdzie liczy się jakoś”, które ostatnio dotarły do nas z Holandii. Prawdziwą furorę zrobiło „jakoś”."