To ja mam dla Was fragment :-)
"Zamach"
Obudziliście się kiedyś, widząc przed sobą facetów w czarnych kominiarkach? Jedna z luf karabinu znajdowała się na wyciągnięcie ręki od mojej głowy. Oprócz tej lufy dostrzegłem jeszcze trzy inne. Zamknąłem oczy, żeby przyśnić następny sen, i wtedy ktoś kopnął mnie pod kolano. Nie za mocno, lecz jednak boleśnie. Zrozumiałem, że to nie sen, i podobna myśl bardzo, ale to bardzo mi się nie spodobała. Chciałem się poderwać, wtedy jednak panowie w czerni zrobili mały szacher-macher i już leżałem z mordą przyciśniętą do podłogi i rękami skutymi na plecach. Nawet nie zorientowałem się, kiedy to nastąpiło. A leżenie z ustami w wykładzinie wcale nie było miłe, bo jakoś od dawna nie znalazłem czasu, by ją odkurzyć.
– Biuro Ochrony Rządu – powiedział ktoś. – Jesteś zatrzymany.
Otworzyłem oczy i zobaczyłem skórzane czubki czyichś butów.
– O kurwa – wyjęczałem. – Pić!
– Dajcie mu się napić – rozkazał po chwili ten sam głos.
Obrócili mnie i wlali w usta sok pomarańczowy z kartonu. Zakrztusiłem się, zacząłem kaszleć i prychać.
– Ja pierdolę, chciałem się napić, nie utopić! – wycharczałem.
Nikt się tym nie przejął. Wsadzili mnie w czarny worek, położyli na noszach, potem zaciągnęli suwak.
– Ej, ja żyję! – zawołałem.
Wtedy odsunęli plastik, zobaczyłem tylko dłoń ze strzykawką w palcach, poczułem ukłucie w szyję i odleciałem w nicość.
* * *
Ocknąłem się z takim kacem, że nawet sama myśl o nim bolała jak diabli. Pomacałem dłonią wokół siebie i wyczułem twarde łóżko. Na pewno nie moje. Scena z ranka przypomniała mi się jak przez mgłę. Ostrożnie zsunąłem się z posłania. W pomieszczeniu albo było ciemno, albo ja straciłem wzrok. Pomachałem dłonią przed oczyma. Równie dobrze mógłbym sobie pomachać kolumną Zygmunta. Nic nie widziałem. Na czworakach zbadałem całe pomieszczenie, a nie było tam wiele do badania. Tylko moje posłanie i stalowa ściana. Pewnie drzwi, gdyż namacałem coś, co mogło być framugą. Poszukałem po kieszeniach i znalazłem zapalniczkę. Położyłem kciuk na metalowym zębatym kółeczku.
– Proszę, proszę, proszę – zaskamlałem do samego siebie.
Ruszyłem palcem i, Bogu dziękować, zobaczyłem wątły płomyczek. Na początku cieszyłem się, że nie straciłem wzroku, następnie przyjrzałem się miejscu, w którym mnie zamknięto. Trudno je było nazwać pokojem. To ewidentnie była cela z pryczą, ścianami w kolorze sraczki i żelaznymi drzwiami z zasłoniętą w tej chwili klapką judasza. Wypisz, wymaluj w podobnej celi siedziałem, kiedy komuchy wsadziły mnie niegdyś do aresztu. Płomień oparzył mi kciuk, syknąłem, odrzuciłem zapalniczkę i szybko polizałem palec.
– Kurwwwa – jęknąłem.
Pomimo pragnienia, bólu głowy i ogólnego rozbicia organizmu (czułem się tak, jakby mnie rozłupano na części, a potem niechlujnie sklejono) zacząłem się zastanawiać nad tym, co w ogóle się dzieje. Koledzy zrobili mi mało dowcipny kawał? Brałem udział w nowym typie reality show? Zostałem porwany przez przestępców? Po kolei rozprawiałem się ze wszystkimi tezami. Kawał wymagałby włamania się do mojego mieszkania, użycia replik długiej broni oraz odesłania mnie w niebyt za pomocą zastrzyku. Za bardzo skomplikowane i zbyt niebezpieczne jak na dowcip. Reality show? Gdybym zaskarżył jego autorów o porwanie, bezprawne przetrzymywanie i podanie narkotyków, nie wygrzebaliby się z procesów do końca życia. Jeszcze istniało w tym kraju prawo i nawet stacje telewizyjne nie mogły go sobie całkowicie lekceważyć. A porwanie przez przestępców? Po jaką cholerę ktokolwiek miałby mnie porywać? Nie byłem ani sławny, ani bogaty, nie miałem szmalownych rodziców, którzy sypnęliby kasą na okup. Pozostawała więc czwarta możliwość. Że człowiek w moim mieszkaniu mówił prawdę i rzeczywiście była to akcja BOR-u. Prawdopodobnie pomylili mieszkania i zamiast zgarnąć gangstera mieszkającego piętro niżej lub piętro wyżej, zgarnęli mnie. Normalka w polskich specsłużbach. Dyletanctwo i pomyłki były zapewne ich urzędową dewizą. To wyjaśnienie całkiem mi się spodobało, gdyż oznaczało, że rząd będzie musiał wybulić sporą sumkę na odszkodowanie.
Podszedłem do drzwi i załomotałem pięściami w metal. Niestety, były bardzo solidne i narobiłem mniej hałasu, niżbym chciał. Ktoś jednak mnie usłyszał. Po kilku minutach szczęknęły zamki, do środka zajrzał barczysty mężczyzna w czarnym mundurze pozbawionym dystynkcji oraz plakietki identyfikacyjnej.
– Oho, obudziłeś się – powiedział. – Śniadanie. – Podał mi srebrną torbę ze zgrzewanej folii i zaczął zamykać drzwi.
– Zaraz! – krzyknąłem.
– Zaraz to taka duża bakteria. – Zamki znowu szczęknęły, przy suficie migotliwym światłem zapłonęła osamotniona jarzeniówka.
Westchnąłem i usiadłem na pryczy, bo niby co innego mogłem zrobić? Otworzyłem torebkę. Była w niej mała butelka gazowanej wody mineralnej i dwa kawałki bagietki. Jeden z szynką, drugi z serem. Od razu przypiąłem się do butelki, połowę wody zostawiając sobie na popicie jedzenia. Z trudem przełykałem gumiaste pieczywo, lecz jadłem z rozsądku i udało mi się pokonać jedną z kanapek. Potem dopiłem wodę i odłożyłem torebkę pod łóżko. Jarzeniówka zgasła w tym samym momencie, więc zrozumiałem, że ktoś monitoruje celę. Nakryłem się szorstkim kocem, oparłem głowę na przedramieniu. Miałem nadzieję, że uda mi się znowu zasnąć.
* * *
Obudziło mnie szczękanie zamków. Zanim zdążyłem się podnieść, do celi wszedł mężczyzna ubrany w ciemny garnitur. Mundurowy strażnik wniósł za nim krzesełko, które postawił tuż przy drzwiach.
– I co my tu mamy? – Przybysz wyciągnął papierosa i zapalił.
– Mogę? – spytałem.
– Nie.
– Wie pan, że się pomyliliście? – spytałem. – Że to nie ja jestem?
– Nie ty jesteś kim?
– Nie jestem tym, kogo chcieliście złapać. Pewnie jak zwykle pomyliliście piętra.
Wtedy powiedział, jak mam na imię i nazwisko, oraz podał mój adres zameldowania.
– Zgadza się?
Patrzyłem na niego w osłupieniu, bo moja koncepcja rozsypywała się w gruzy, a nadzieja na odszkodowanie zgasła jak świeczka w rzece.
– Zgadza się... Ale...
– Nie ma żadnego „ale”. Jesteś zatrzymany do dyspozycji rządu i mogę ci poradzić, żebyś wszystko nam opowiedział. Pomogą ci tylko pełne i szczere zeznania.
Milczałem długą chwilę, gdyż poczułem się jak Józef K. z „Procesu” Kafki.
– Co mam zeznać?
– Gdzie przechodziłeś szkolenie, kto cię aktywował, od kogo odbierałeś zlecenia, kto był mocodawcą wczorajszej akcji. Wszystko, chłopcze...
Rzucił wypalonego do połowy papierosa na posadzkę i zdeptał go podeszwą.
– Nic nie rozumiem. Żądam adwokata – powiedziałem najbardziej stanowczym głosem, na jaki mnie było stać, ale i tak czułem, że coś we mnie drży niczym zając schowany w liściach kapusty.
Dostałem najpierw w lewe ucho, potem w prawe. Oba ciosy były tak błyskawiczne, że nawet nie mogłem marzyć, by się przed nimi zasłonić. Fakt, byłem skacowany i zmęczony imprezą, ale nawet będąc w najlepszej formie oraz kondycji, nie zauważyłbym tych uderzeń. Nie zabolało mnie jakoś strasznie, wierzcie mi jednak, że ciosy w ucho zadane otwartą dłonią są strasznie deprymujące. Podobno można w ten sposób rozwalić człowiekowi bębenki. Tu było jeszcze do tego daleko, lecz i tak się przestraszyłem. Podwinąłem nogi, uciekłem na koniec łóżka. Mężczyzna usiadł z powrotem na krzesełku i znów wyjął papierosa. Kiedy zapalał, usłyszałem szczęknięcie zamków.
– Spokojnie, kapitanie – nakazał człowiek, który wszedł do celi.
Miał opaloną twarz, niebieskie oczy i krótko ostrzyżone jasne włosy. Mógłby z powodzeniem zagrać przystojnego oficera SS w amerykańskim filmie. Tyle że nie nosił czarnego munduru z błyskawicami, a dobrze skrojony ciemny garnitur.
– Spokojnie, spokojnie – powtórzył, najwyraźniej mitygując zapał mojego rozmówcy. – Nie chcemy tego chłopca przestraszyć, ale przekonać... Sprawdziliśmy, to świeżaczek. Wybryk natury.
Nie rozumiałem ostatnich dwóch zdań, za to świetnie rozumiałem, że zaczynała się zabawa w dobrego i złego policjanta. Cóż, tego można się było spodziewać. Kapitan wstał i wskazał nowo przybyłemu krzesło. Najwyraźniej blondyn był wyższy stopniem.
– Siedź, siedź – rzekł i oparł się plecami o drzwi.
– Nazywam się pułkownik Kowol – zwrócił się w moją stronę. – Jestem dyrektorem Wydziału Operacji Specjalnych Biura Ochrony Rządu.
– Ładnie to tak, żeby polski oficer pozwalał na torturowanie przesłuchiwanych? – spytałem.
Roześmiał się naprawdę szczerym śmiechem.
– Dowcipniś – powiedział. – Poza tym nie jesteś aresztowany, a jedynie zatrzymany do dyspozycji. Różnica jest taka, że aresztować wolno na dwadzieścia cztery godziny, natomiast zatrzymać tak długo, jak chcemy. Bez angażowania prokuratora, adwokata czy sądu, bo to i tak są zajęci ludzie, więc po co im zawracać głowę... – najwyraźniej kpił.
– To kłamstwo. – Wzruszyłem ramionami. – Jestem prawnikiem i wiem.
– Trzy lata studiów, potem przerwał – wyjaśnił kapitan.
– Czytałem – odparł pułkownik, patrząc w moją stronę. – Wierz mi, że takie prawo istnieje, tylko ty go nie znasz, bo zna je może kilkadziesiąt osób w całej Polsce.
– O, trafiłem do elity – zadrwiłem.
– A w ucho znowu chcesz? – zapytał kapitan.
– Nie, za to chcę papierosa.
– Daj mu – rozkazał pułkownik.
– Kiepska jest kapitańska pensja, skoro kupuje pan „Marsy”– stwierdziłem, przyglądając się nadrukowi na bibułce.
– Jednak dostaniesz w ucho – odparł kapitan, lecz nawet nie drgnął na krześle.
Zapaliłem, zaciągnąłem się.
– Podły, śmierdzący tytoń, zmieszany z mokrym sianem – zawyrokowałem.
– Pożartowaliśmy, pośmialiśmy się – powiedział pułkownik. – Czas jednak przejść do meritum. Wiesz, czym zajmuje się Wydział Operacji Specjalnych?
Pytanie było retoryczne, więc nie siliłem się, by na nie odpowiedzieć.
– Wydział Operacji Specjalnych chroni prezydenta oraz najważniejszych członków rządu przed niekonwencjonalnymi formami ataku. O naszym istnieniu wie tylko jedna osoba w kraju, a jest nią Prezydent Rzeczpospolitej. No, czyli w zasadzie dwie, bo i Wałęsa, i nasz miłościwie panujący, a więc zarówno stary, jak i obecny prezydent.
Nie da się ukryć: to robiło wrażenie. Tajna komórka, o której wiedzą poza jej pracownikami tylko dwie osoby w kraju? A ja byłem tym trzecim! Już po chwili zdałem sobie sprawę z faktu, że to nie jest dobra wiadomość. Dźwiganie nadmiernej wiedzy jest tak samo bezpieczne jak dźwiganie azbestu.
– Niekonwencjonalnymi? To znaczy jak ktoś co zrobi? – zapytałem, gdyż najwyraźniej tym razem spodziewał się pytania.
– Zaklęcia, czary, uroki, przekleństwa, tak zwane „złe oko”...
– Aha – powiedziałem. – No jasne! Już wszystko rozumiem!
– Nie uwierzy – burknął kapitan.
– A z tobą było inaczej? – powiedział wyrozumiale pułkownik, po czym znowu zwrócił się w moją stronę. – Mam nadzieję, że masz otwarty umysł i zrozumiesz, że to, co usłyszałeś, jest prawdą – rzekł. – Że nie robimy ci dowcipu ani nie jesteś w nowym reality show. Po prostu świat nie jest taki, jaki się wydaje większości ludzi.
– Którzy myślą, że magia jest tak samo prawdziwa jak lądowanie UFO w Roswell – zaśmiał się pierwszy z oficerów.
Pułkownik spojrzał na niego.
– To akurat nie był najlepszy przykład – westchnął. – Ale jeśli nie podoba ci się słowo „magia”, użyj słów „bezkontaktowe oddziaływanie psychofizyczne” lub „naruszenie osnowy bioenergetycznej”. Brzmi lepiej?
Przetrawiałem jeszcze jego słowa dotyczące Roswell, więc tylko skinąłem bezmyślnie głową. Potem się ocknąłem.
– Dobra, to niech pan siłą woli przesunie tę butelkę. – Pokazałem leżący na ziemi plastik po wodzie mineralnej.
– Magia nie działa w taki sposób.
– To ja pomyślę liczbę, a pan niech odgadnie, jaka to liczba. Albo niech pan przypali papierosa wzrokiem.
– Naoglądałeś się za dużo filmów. – Przyglądał mi się z wyraźnym politowaniem.
– No to jak działa magia?
– Intensywne życzenie komuś zła, na przykład wypadku, choroby, splotu nieszczęśliwych okoliczności, zaburza delikatną strukturę magicznej energii otaczającej każdą żywą istotę – powiedział tak gładko, jakby czytał z książki. – W dziewięćdziesięciu dziewięciu koma dziewięćdziesiąt dziewięć przypadków na sto nie ma to żadnego znaczenia. Jednak są ludzie, którzy potrafią w poważny sposób naruszyć osnowę. Ludzie, o których można powiedzieć, że ich życzenia stają się prawdą. I właśnie ty jesteś takim człowiekiem.
Nie odzywałem się przez dłuższy czas, a on spokojnie dał mi przemyśleć słowa, które właśnie usłyszałem.
– A pan? Komu pan źle życzy? Opozycji? Dziennikarzom?
– Nie, nie. – Pokręcił głową. – My tylko budujemy ochronny klosz wokół wybranych polityków. Nie jesteśmy rakietami, lecz tarczą antyrakietową.
– Nieźle spierdoliliście sprawę, jak Mazowiecki zemdlał w czasie exposé – przypomniał złośliwym tonem kapitan.
Pułkownik nie zareagował na szyderstwo, ale, jasna cholera! chyba właśnie te kpiny przekonały mnie, że obaj mówią prawdę! W straszne wdepnąłem gówno...
– Wczoraj w nocy zaatakowałeś prezydenta Polski z taką mocą, z jaką nikt z nas nigdy wcześniej się nie zetknął. Siła wywołanych przez ciebie wstrząsów była tak wielka, że z całą pewnością wiedzą o tym już w Stanach, w Niemczech, wszędzie. Również w Rosji – dodał z krzywym uśmiechem. – W związku z tym to właśnie my jesteśmy twoją gwarancją bezpieczeństwa, chłopcze. Bo zaręczam ci, że nie chciałbyś gadać z Rosjanami. Oni mają ogromną łatwość w wykorzystywaniu akumulatorów w czasie rozmów, a po podłączeniu sześćdziesięciu woltów do kutasa każdy nabiera chęci, by zrobić wszystko, czego tylko zażądają.
Wzdrygnąłem się, gdyż pamiętałem stosowny fragment z „Dnia szakala”, kiedy degolowscy bandyci przesłuchiwali patriotów z OAS.
– Ja nie chcę rozmawiać nawet z wami – przyznałem szczerze i sam wyczytałem we własnym głosie mnóstwo bezradności.
– Nie trzeba się było głupio bawić – rzekł i trudno było nie przyznać mu racji.
– Sześciu oficerów musiało postawić blokadę, żeby zniwelować szkody, których mógłbyś narobić – powiedział kapitan. – Dwóch z nich trafiło do szpitala, w tym jeden jest w śpiączce i nie wiadomo, czy z niej wyjdzie.
– Jesteś jak piętnaście stopni w skali Beauforta – stwierdził pułkownik.
– Myślałem, że ta skala ma dwanaście stopni – mruknąłem.
– Myśmy też tak myśleli, dopóki nie zafundowałeś nam balu...
– Ha – skwitowałem jego słowa i poczułem coś na kształt dumy.
Przypatrywał mi się ze złośliwym uśmiechem.
– Jesteś trochę z siebie zadowolony, prawda? – odgadł moje myśli. – Powiem ci w takim razie, że twojego ataku nie udało się wygłuszyć. Potrafiliśmy go tylko przekierować.
– To znaczy?
– To znaczy, że jakiś Bogu ducha winny obywatel dowie się niedługo, że ma galopującego raka z przerzutami, że jakiemuś dziecku wysiądą nerki albo wątroba, a jakaś kobieta odkryje, że ma AIDS. Może zresztą tych osób będzie kilka lub kilkanaście... Nadal jesteś z siebie dumny, chłopcze?
– Kurwa, nie zrobiliście czegoś takiego!
– Myśmy nie zrobili. Ty zrobiłeś...
Nie chciałem mu wierzyć, a jednocześnie byłem niemal pewien, że mówi prawdę. W końcu w jakiś sposób było to logiczne. Jeśli zasłonisz kogoś metalową płytą przed strzałem, to rykoszet może trafić w inną osobę. Zupełnie niewinną.
– Wkręca mnie pan w poczucie winy. Zawsze gracie w czasie przesłuchań. Trochę prawdy, trochę kłamstw, trochę marchewki i trochę kija... Nie dam się nabrać.
– Sam niedługo zobaczysz, że mówię prawdę.
– Nie mam zamiaru niczego oglądać. Chcę wrócić do domu.
– Przykro mi. – Rozłożył dłonie. – Nie możemy cię wypuścić. Jesteś odbezpieczoną głowicą nuklearną. Masz do wyboru: albo pracujesz dla nas, albo znikasz.
– Ludzie nie znikają ot tak sobie – rzekłem po chwili.
– Nie? – zdziwił się uprzejmie. – Coś takiego...
Spojrzałem na niego i wiedziałem, że powiedział prawdę. Ludzie znikają i ja zniknę również, jeśli nie zgodzę się grać w zaproponowaną przez nich grę.
– Co pan proponuje? – postarałem się, by mój głos zabrzmiał spokojnie.
– Początkowo roczne szkolenie w naszym zamkniętym ośrodku, potem stopień podporucznika i pracę w Biurze.
Hmmm, na pewno było to lepsze niż rola więźnia stanu lub wąchanie kwiatków od spodu.
– Jak likwidujecie ludzi? – zainteresowałem się. – Wypadek samochodowy? Betonowe buty? A może wasze stare metody? Najpierw do bagażnika, potem w worek i z mostu? Albo wiem! – Klasnąłem. – Samobójstwo! Jeszcze lepiej: przedawkowanie!
Nie sądziłem, by mi odpowiedzieli, i tym razem potrafili mnie zaskoczyć.
– Psychiczna lobotomia – wyjaśnił kapitan. – Zamienimy cię w warzywo.
Mówił cholernie serio. Nie straszył, nie szydził, a jedynie tłumaczył. Tym mnie naprawdę przerazili. Widziałem „Lot nad kukułczym gniazdem” i nie chciałem skończyć jak Jack Nicholson.
– Zajebiście. – Pokręciłem głową. – Po prostu megazajebiście. Pierdolone gestapo...
Pułkownik skrzywił się w ledwo zauważalnym grymasie.
– Dajemy ci przecież wybór – podkreślił.
– Jak między kurewskim tyfusem a kurewską cholerą! – Zamknąłem oczy. – Was nie ma – powiedziałem dobitnie. – Sprzedali mi jakiś pojebany towar i to wszystko istnieje tylko w mojej głowie. Teraz się położę...
Pstryknął mnie w nos. Boleśnie. Zwłaszcza dla mnie, bo mam wrażliwą tę część ciała.
– To nie jest metoda – rzekł spokojnie. – Jak chcesz, to cię teraz zostawimy. Posiedzisz dwa, trzy dni i wtedy znowu porozmawiamy.
Była to jakaś idea, lecz pomysł spędzenia dwóch lub trzech dni w tej klaustrofobicznej klitce wcale mi się nie podobał.
– No dobra – mruknąłem. – Dobra, dobra, dobra, dobra... – Postanowiłem się skupić.
Podniosłem głowę.
– Jestem taki wyjątkowy, prawda? Jestem unikatem na skalę światową? Jestem kimś, na kogo zdolności nie macie nawet skali, tak? – pytałem w próżnię, gdyż obaj przyglądali mi się bez żadnych emocji. – To dlaczego mam być tylko podporucznikiem? Stopień majora – zdecydowałem, kiedy nadal się nie odzywali. – Żebym to ja mógł kiedyś temu chamowi bezkarnie przygrzać w ucho. – Wskazałem palcem na kapitana. Ku mojemu zdumieniu wyszczerzył zęby w uśmiechu. – To jeszcze nie wszystko – dodałem. – Milion dolarów zdeponowany na koncie w Szwajcarii.
– Targujesz się w przypadku, kiedy chodzi o dobro ojczyzny? – Zastanawiałem się, czy pyta serio, czy kpi.
– Oni to nie ojczyzna – powiedziałem, myśląc o politykach. – Oni to wrzody na dupie i jeśli o mnie chodzi, wszyscy mogliby pozdychać jak wściekłe psy...
– Ciii... – Uniósł szybkim ruchem dłoń. – Musisz teraz bardzo uważać na słowa, chłopcze. W twoim przypadku powiedzenie: „Rzuć słowem, a wróci kamieniem” ma głębszy sens.
Znalazłem w jego słowach niekonsekwencję.
– Chwileczkę! Przecież wielokrotnie mówiłem czy myślałem różne złe rzeczy o ludziach i nigdy nie działo się nic...
– Wczorajszej nocy się obudziłeś – przerwał mi. – Dojrzałeś. Kobieta też ma kiedyś pierwszą menstruację, prawda? Alkohol, narkotyki, szczególny stan psychicznego pobudzenia zapoczątkowały proces aktywacji twoich zdolności. W innym wypadku, kto wie, może mógłbyś przeżyć całe życie i nigdy nie dowiedzieć się, kim naprawdę jesteś.
– Hm – mruknąłem tylko, zastanawiając się, czy to nie byłaby o wiele milsza alternatywa.
– Na majora się zgadzam – oznajmił. – Milion dolarów możesz wybić sobie z głowy. Nawet gdybym chciał, to nie mamy takich funduszy operacyjnych.
– Panie pułkowniku, jak na majora...? – Oburzenie kapitana sprawiło mi kupę satysfakcji.
Pułkownik machnął tylko dłonią, by mu przerwać.
– Umówmy się tak. Po roku szkolenia dostaniesz ten milion, jeśli dalej będziesz go chciał. Zgoda?
W tej propozycji był haczyk. Nawet nie haczyk. Jakiś potężny hak na wieloryby. Harpuniszcze.
– Jakie mam gwarancje?
– Słowo polskiego oficera.
– A bez kpin?
Ho, ho, udało mi się spowodować, że na policzki wystąpił mu rumieniec.
– Ja cię nie obrażam, więc postaraj się odpowiadać tym samym. Zawsze możemy cię – pstryknął palcami – zgasić.
– Jestem zbyt cennym urządzeniem, by mnie złomować – stwierdziłem po chwili. – Nie zrobicie tego, póki nie wykorzystacie wszystkich możliwości, żeby mnie przekonać.
Miałem rację i wszyscy wiedzieliśmy, że mam rację. Kiedy dostajesz broń nowej generacji, nie wyrzucasz jej na śmietnik, tylko badasz, jak działa, i starasz się wykorzystać jej atuty.
– Dostaniesz gwarancje na piśmie – zdecydował.
To i tak nic nie znaczyło. Wszystkie przepisy można obejść, dokumenty zniszczyć, adwokatów przekupić lub zastraszyć.
– Poza tym jesteś człowiekiem ciekawym świata, mój chłopcze. Ty już teraz tylko marzysz o tym, żeby poznać własne zdolności. Jesteś Supermanem, a my nauczymy cię latać.
Pokiwałem głową, gdyż zdałem sobie sprawę, że oficer ma rację. Faktycznie, poznałem maluteńki skraweczek tajemnicy i cholernie mnie kusiło, by sięgnąć dalej. Tak musieli się czuć dawni odkrywcy wpływający na nieznane wody. „Ląd na horyzoncie!” – zawołał chłopiec z bocianiego gniazda. A za brzegiem było wzgórze, za wzgórzem następny brzeg i następny ocean. Chodziło mi po głowie tylko jedno: czy robiąc ze mnie Supermana, zatrzymają w ręku kryształ kryptonitu? A jeśli tak, co jest kryptonitem w moim wypadku? Osłabi mnie tylko czy zabije, gdy będę nieposłuszny? A może podjęli decyzję, by zaryzykować? Jeśli tak, to wpuszczali sobie Huna na teren Rzymu. Jeszcze się o tym przekonają.
– Ma pan rację. – Skinąłem głową. – Nie wierzę tylko w jedno. Nie wierzę, że poprzestajecie na chronieniu ludzi...
– A co robimy, twoim zdaniem?
– Nigdy nie uwierzę, że ten naród był tak głupi i podły, żeby wybrać Kwasa na drugą kadencję. To nie mogło się udać bez magii...
– Może i masz potencjał, ale socjolog albo psycholog z ciebie żaden. – Poklepał mnie po ramieniu. – Sam wszystko poznasz od podszewki w czasie szkolenia. Ale pomyśl logicznie: czy zwykli oficerowie BOR-u atakują przechodniów lub prowadzą operacje przeciw politykom innych krajów? Ich zadaniem jest ochrona, której ciebie musimy dopiero nauczyć. Masz w sobie energię jądrową, my chcemy, żebyś został elektrownią atomową, a nie atomową bombą.
Jeśli mówił prawdę, to ja byłem chińską baletnicą. Nie wierzyłem, że nie będą chcieli wykorzystać moich zdolności. W końcu sami powiedzieli, że powstrzymało mnie dopiero sześciu oficerów, z czego dwóch przypłaciło ten opór chorobami. A przecież na razie byłem jedynie wymachującym szabelką nowicjuszem. Kiedyś nauczą mnie prawdziwego fechtunku i musieli być bardzo naiwni, sądząc, że wykorzystam broń tylko do parowania ciosów, a nie ich zadawania. I to ja w przyszłości miałem decydować, gdzie uderzyć, nie oni! No ale z podobnymi myślami nie mogłem się zdradzić, bo nie chciałem, by zamieniono mnie w warzywo. Może i byłem sztormem o sile piętnastu stopni, ale na razie ten sztorm można było zatrzymać jednym ołowianym pociskiem. Miałem nadzieję, iż kiedyś wyedukuję się tak, że nie tylko będę potrafił zatrzymać kule, ale również spowodować, że nikt nie podniesie na mnie ręki.
– To mi się podoba – powiedziałem tylko. – Tak naprawdę nie chcę przecież nikomu szkodzić.
Skinął głową, a ja zastanawiałem się, czy wziął moje słowa za dobrą monetę. Miałem nadzieję, że tak.
– Przedstawimy cię prezydentowi. Nic nie wie o... – Szukał odpowiedniego słowa.
– Nocnym nieporozumieniu – poddałem.
– Właśnie, dobrze powiedziane. Wie tylko, że mamy w ręku talent, którym będzie się można niedługo pochwalić przed naszymi sojusznikami z NATO. To może mu pomóc, kiedy będzie się starał o stanowisko sekretarza generalnego po zakończeniu kadencji.
Pułkownik wyraźnie bardzo mi schlebiał i starał się dobitnie pokazać, jaki jestem ważny. Ciekawe czemu? Pewnie za zwerbowanie kogoś takiego jak ja dostanie solidną premię albo i awans. A może chcieli mnie wyszkolić i później sprzedać? No nic, na razie nie musiałem się o to martwić. Szlachta na koń wsiędzie. Ja z synowcem na czele i jakoś to będzie...
– Będę mógł się przedtem wykąpać i normalnie ubrać?
– Jasne.