Prze kilkanaście/kilkadziesiąt pierwszych stron wiadomo niewiele. Ot, takie historyjki o ludziach. Bardzo ciepłe bo i ludzie jacyś wyjątkowo dobrzy się tutaj trafili. Różne miejsca, różne czasy. Pewien chaos. Potem zaczyna się coś ze sobą łączyć. Ale też nie do końca jest jasno co i jak.
Książka równolegle przedstawia dwa ciągi wydarzeń. Pierwszy współczesny, w którym dwóch młodych, przystojnych Polaków zawozi na małą francuską wysepkę wiadomość, która jak zwykle bywa w takich przypadkach, zmieni bardzo wiele. Drugi przeszły, oddalony o 67 lat, w którym odbywa się aryjska adopcja, a swoje zniszczenie sieje Lebensborn.
Tak więc, Claire młoda Francuzka rusza do Polski do umierającego ojca o istnieniu którego nie miała pojęcia. Mała Ślązaczka Elżunia, wepchnięta w ramiona niemieckiej rodziny, wyjeżdża do nowego domu z nowym tatą, nową mamą i nową lalką. Obie dziewczynki „tracą” ojców, a los rzuca je w zupełnie inne miejsce na ziemi.
Trudno odmówić autorce plastyczności. I to zarówno w opisach, jak i konstrukcji całej historii. Ciepło i niecierpliwie czyta się o losach bohaterów, a ich traumatyczne przeżycia okraszone są taką ilością dobroci, ciepła, zrozumienia, szczęścia i wyrozumiałości, że choć smutne, czytelnik dostrzega wartość i nieuchronność bólu jaki ze sobą niosły.
Kinga i Michał, czy inaczej Kinia i Minio to jeden z elementów humorystycznych, który dodatkowo łagodzi smutne historie. Zresztą wiele jest takich. Prawie łyżkami można zjadać całą rodzinę Januszewiczów. Niemal wszystkich. Bracia, siostry, wujkowie, nawet jajka od kur i masło swojej roboty… Przepraszam, ale ja jestem uczulona na zmasowane ataki dobroci, miłości, cudności i szczęścia. I Kinie, Bogusie, jajeczka, poletka i kwiatuszki zaczęły przyprawiać mnie o drobną niestrawność. Wiem, że mam alergię, ale chyba niewiele mogę z tym faktem zrobić.
Z tych dwóch historii zdecydowanie bardziej zainteresowały mnie losy małej Elżuni. Jak dla mnie właśnie ta historia stanowi o wartości i atrakcyjności tej książki. Choć smutniejsza, bardziej odległa czasowo była bliżej mojego serca. Może też dlatego, że nie była tak wyjątkowa, przesłodzona jak druga opowieść. Dobrze też zrobiła jej forma opowieści.
Trudno zarzucić tym historiom, że są nieciekawe czy mało zajmujące, ja zarzuciłabym im coś innego. Mnie trzymały mocno na dystans. Jakbym wszystko oglądała reporterskim okiem. Zza szyby, aby za blisko się nie zbliżyć. Niezbyt mi się to podobało, bo lubię snuć się blisko za bohaterami, a nie spoglądać na nich z odległości. Z głębokim przekonaniem, że to jednak inny, niedostępny dla mnie świat.
Chyba niewiele więcej mogę powiedzieć o tej książce. Niewątpliwie jest ciekawa. Dobrze napisana. Jak dla mnie przesłodzona o kilka łyżeczek miodu. Ciekawie skonstruowana. Nie planuję ponownego czytania, ale zakupię, bo znam jedną osobę, której bardzo się spodoba.