Największe rozczarowanie ostatnich lat. Posypały się nagrody, zachęcające recenzje i pochlebstwo znajomych. Tak, miał być hit. Ale jestem porażony, jak niskiej klasy dzieło otrzymałem. Kompleksy i problemy Hollywood w jednym miejscu (m.in. napaść seksualna czy budowa państwa na obcokrajowcach). Zmieszane z b-klasową ramką wydekorowaną przez wypatroszone misie, że niby miłość do zwietrzałej epoki, odcięty od narracji komiksowej, wypełniony pulpową rozrywką bez pokrycia na scenie.
Pierwsze sceny nie zwiastują tragedii. Nieszablonowe podejście do strefy organizacyjnej: liczne wpisy, jak kartki z pamiętnika. Umocowane teksty na brudnopisie. Ale szybko zniża się do poziomu pudelka, gdzie przemoc oraz dziecięca wyobraźnia zaostrza rygory fabularne. Kiedy próbujesz być Polańskim na miarę ,,Chinatown'', ale ci nie wychodzi i próbujesz wszystkiego, by umocnić ,,wielopoziomowe'' dochodzenie. ,,My Favourite Thing is Monster'' zaczyna przypominać nieznośne filmy Tarantino, który ostatnimi czasy woli przepych od dramaturgii, zabawki oraz kredki niż żywe postacie czy dialogi z open mike. Codzienność lat 60. w płaszczu noir wymieszana z betonowym osiedlem zapchanym przez magazyny z kliszą od monster movie. Próbująca nadać ton egzystencjalnej próżni Alberta Camus, zmuszająca się do postmodernistycznej ucieczki w świat fantazji dziecka uwikłanej w morderstwo i ludzi dorosłych. Zniszczone pokolenie dzieciaków, którzy musieli słuchać starych, o tym, jak ich życie przepada.