Gdyby Beryl istniała naprawdę... chwyciłabym jej próżny łeb i roztrzaskała o ścianę.
Rozpoczyna się wyrokiem. Sędzia miał bardzo trudną sprawę, naprawdę, dlatego też skazany - Stanley Pitts, dziękuje mu za poświęcony czas. Nie tego spodziewaliście się po kryminaliście? Ba! Stan to taki... ułożony człowiek, który wplątał się w poważne g*wno przez swoją zachłanną i pustą żoneczkę, brak uznania ze strony kolegów z Admiralicji i trochę też przez swoją naiwność. Ale, zacznijmy. Mamy sobie tą rodzinkę, ale żoneczka potrzebuje więcej pieniędzy. To nie problem - Stan ma dostać awans, więc można zaszaleć i porwać się na nowe zasłony, dywan i nie wiem co jeszcze. Tylko, że... Stan nie dostaje awansu, a Beryl dostaje wścieklizny. I od tej chwili zastanawiam się, za co Stanley beknął - za morderstwo żony, morderstwo kochanka żony, złamanie tajemnicy państwowej czy wszystko na raz?
Stanley może i nie jest pędzącym z awansu na awans, przepełnionym wygórowanymi ambicjami mężczyzną, jednak z całą pewnością mogę powiedzieć, że jego praca i płaca (bo wbrew pozorom, chodzi tutaj o pieniądz, zawsze) jest po prostu dobra. Tak, jak Stan - w pierwszym akcie widzę go kupującego 'drobiazgi' dla żony i córki, by uczcić wygraną w konkursie fotograficznym. Lubię go, bo to dobry człowiek, aż za dobry. Strasznie przejmuje się Beryl - aż szaleńczo. Gdyby tylko mógł zamieniłby się w harującego woła, aby ta mogła cotygodniowo hasać do fryzjera, kupować sobie nowomodne ciuszki i spotyka...