Tak jakoś... niespecjalnie. W pierwszym odruchu chciałam napisać, że opowiadania Woolf się po prostu zestarzały, ale te najstarsze, paradoksalnie, podobały mi się najbardziej. Im dalej w las, tym mozolniej autorka "robi literaturę" i cyzeluje styl, czasem niestety gubiąc sens.
Większość tekstów jest właściwie o niczym, to rodzaj impresji bez początku i końca, jakieś takie urywki życia, ulotne doznania, chwilowe obserwacje (co to? o co chodzi? ach, ślimak na ścianie!), więc jakiejś fabularnej spójności i domknięcia nawet nie ma co oczekiwać.
Przepływają przez te stronice ludzie bez właściwości, panie i panowie z dobrego brytyjskiego towarzystwa, uwikłani w herbatki z ciasteczkami i wieczorne przyjęcia, z aspiracjami do prawdziwego życia, które jednak nieodmiennie toczy się gdzie indziej, niezdolni do komunikacji z drugą osobą. Wśród rękawiczek, parasolek, imbryczków i bezsensownych konwersacji.
Jeśli pisarka tak widziała swoje środowisko, to nic dziwnego, że nie mogła go znieść.