Z dziejów polskiego modernizmu w okolicy 1956 roku. Autor zrezygnował z teoretyzowania i syntetycznego tła. Postawił na kronikarstwo. W efekcie tę pracę naukową czyta się jak powieść, a i z samej lektury takie mniej więcej pożytki, jak z lektury powieści. Warto jednak zwrócić uwagę na ten powrót do nowoczesności, awangardyzmu i Sandauera, który ostatnimi laty funkcjonował jedynie jako duch złych czasów, którymi straszy się polonistyczną młódź. Wołowiec nie wybiela swoich bohaterów, wszelako... kto wie? Może już niebawem słowo awangarda przestanie uchodzić za przekleństwo?