Poprawiłabym trochę opis książki - "Pani Fletcher" jest tylko delikatnie pieprzna. Osoby, które chcą po nią sięgnąć, bo lubują się w literaturze typu Grey i tego oczekują od powieści Toma Parroty będą zawiedzione.
"Pani Fletcher" wzbudziła moje zainteresowanie głównie z powodu podzielonych opinii na znak.com.pl. I po przeczytaniu stwierdzam, że nie zgadzam się z żadną z nich.
Oczywiście, nie jest to wiekopomne dzieło literackie, ale również nie jest takie złe, jak niektórzy pisali. Czyta się miło, przyjemnie i szybko. Jednocześnie nie zgadzam się z tymi, którzy wychwalali tę książkę, jako poruszającą trudne tematy, budzącą kontrowersje i zmuszającą do dyskusji. Bez przesady. To przecież nie jest żaden moralitet czy rozprawa filozoficzna ;)
"Pani Fletcher" opowiada po prostu o zwykłym życiu we współczesnym świecie. O zderzeniu oczekiwań z rzeczywistością, o syndromie pustego gniazda.
Ona jest rozwiedzioną matką, która wypuszcza swojego syna na studia i zostaje sama w domu. I....co teraz? Nagle okazuje się, że nie ma co robić, przyjaciele są gdzieś zajęci sobą, więc kolacje coraz częściej je sama.
Jej syn jedzie na studia z oczekiwaniami wolności, świetnych imprez, kumpli i wizji codziennie innej dziewczyny w łóżku. I tu też następuje karambol z rzeczywistością. Kiepsko mu idzie na studiach, o dziewczynach nie wspominając - nie jest już gwiazdą, jak w liceum. Kumpel po jakimś czasie się zakochuje i też przestaje się nim interesować.
Ona zaczyna zmagać się uzależnieniem od pornografii, walczy z pożądaniem, które odczuwa wobec młodszego kolegi z seminarium, na które się zapisała, by zabić poczucie samotności i towarzyskiej pustki. Zalicza pierwsze nieudane eksperymenty seksualne.
On wpada w depresję, rzuca studia, z podkulonym ogonem wraca do domu rodzinnego, jednocześnie starając się zgrywać bohatera przed kumplami.
Wszystko ostatecznie kończy się happyendem, choć nie takim, jakiego od początku byśmy się spodziewali.