I. Nauczycielkami gorzałkonowskiemi były dwie siostry, panny Złotopolskie. Młode, pełne werwy i życia, przejęte ideałami harcerskiemi. Mieszkały sobie po prostu, ale wytwornie. Właśnie skończyły poprawianie zadań szkolnych. — Wiesz co ptasiuniu — zagadnęła starsza Marja — pójdziemy do miasteczka... — Bój się Boga, teraz pod wieczór iść milę piechotą, kiedy w dodatku jestem tak zmęczona dzisiejszą nauką... — Nie mamy już żadnych zapasów, a ja jestem głodna... — To trudno, nie umrzemy przecież. — Więc pójdę sama. — Nie puszczę cię. Sądzę, że uda nam się zakupić we wsi trochę chleba i mleka. — Wątpię, ci ludzie są bez sumienia. To jest niesłychane, żeby chłopstwo odnosiło się tak do swoich własnych nauczycielek, które dla ich dobra pracują... — Jeszcze nas nie znają... — Źli ludzie. Ostatecznie poszły. We wsi panował gwar i ruch. Na widok nauczycielek dzieci przerywały zabawę i przyglądały im się z otwartemi buziami, zaledwie jednak te oddalały się, zaczęły wydawać z siebie nieartykułowane dźwięki i rzucać za niemi kamykami i patyczkami. Napotkani po drodze wieśniacy, patrzyli na nie z podełba nie kłaniając się zupełnie. — Siostry uśmiechnęły się smutnie. — Dzicy ludzie... Pamiętasz Stefciu Idzikowce? Jak tam garnęli się do nas chłopkowie... — Ej Mary, a gdzież to ta twoja dotychczasowa pogoda? Weszły do chaty jednego ze swoich uczniów. Brud, nieporządek, nędza, wyzierały tu z każdego kąta. Na tapczanie jęczała chora gospodyni. Marja zabrała się do opatrzenia chorej rany, a potem do robienia porządku, Stefanja zajęła się trojgiem drobnych dzieci, które wyprowadziła na podwórze.(...)