Sześć dni na szczycie, by siódmego ugrzęznąć w lochach.
Thor ma przerąbane na całej linii - ojciec go nienawidzi, bracia też, wioskowi ludzie nie interesują się nim, a no i nie dostał się do zastępu Srebrnych. Co postanawia? A pójdzie do stolicy, do szefa armii i przekona go, że on musi być legionistą Srebrnych. I wiecie co? Przyjmują go. Bo tak.
Chłopak ogólnie ma niesamowite szczęście, bo już tego same dnia dostaje się JAKOŚ do nie tylko legionistów, ale i rodziny królewskiej. Król bardzo mu sprzyja, choć KOŃCOWE WYDARZENIE pokazuje, że z tego króla to jest chorągiewka na wietrze. Ale wracając do Thora, to jego bracia (którzy dostali się do legionu) wcale nie występują już, o ojcu ani mowa, no jego matka to była tajemnicza babka zza Kręgu!, a i jeszcze ta piękna Gwen...
Gwen, która odziedziczy tron, wbrew tradycji. Która nie interesuje się polityką, militariom, chyba i swoim ludem też. Czas spędza na zabawach, kłótni z matką o Thorze i wzdychaniu do tegoż chłopca. Laska ma braci. Godfrey jest zapijaczony i za dużo do gadania nie ma. Kendric pojawia się tylko w akompaniamencie legionu, i jest wzorem wszelkich cnót. Reece został wcielony do legionu, uparcie dąży do podtrzymania przyjaźni z Thorem. No i jest Gareth, lubujący się w chłopcach, co mierzwi króla (no bo jak? taki dewiant to jego syn? no tożto większy wstyd, niż ten pijaczyna Godfrey...). Chyba pierwszy raz w fantastyce spotykam główną postać, która jest gejem, co mnie cieszy. Bo ej, ...