Po książkę sięgnąłem tylko i wyłącznie z ciekawości. Znane nazwisko, do tego debiut autora (choć wydany pośmiertnie), fama zdobywcy literackiego Nobla- to przyciągało.
No i mi się za naiwność oberwało, bo do połowy ledwo da się to czytać. Mamy jakąś tam fabułę, chociaż jest traktowana po macoszemu, bo właściwie mogłoby jej nie być- podróże i próżniacze, na poły pijackie życie Belacquy, alter ego autora. A czy jest o kobietach, tak jak w tytule stoi? W pewnym sensie tak, bo trochę się ich przewija. A już na pewno jest to kopalnia egzaltowanych porównań z dodatkiem wymuszonej erotyki. Całość prezentuje się tak, jakby autor pożarł wiadro słów i zwrotów, wziętych z kilku języków, dolał od cholery alkoholu, położył przed sobą czystą kartkę i na nią narzygał.
Serio, trzeba mieć ikrę żeby z takim bełkotem iść do wydawcy. A i ten drugi musi mieć nierówno pod stropem, skoro za to zapłacił. Czasem się pojawiają jakieś zgrabne porównania, czasem coś dowcipnego rzuci się w oczy, ale są co rusz oblewane wiadrami absurdu. Poza skrajnie rzadkimi przypadkami, gdzie przez kilkanaście stron utwór brzmi sensownie. Obiecuję sobie przeczytać „Czekając na Godota” tegoż autora i na tym zdecydowanie przygodę z nim zakończę.