Kolejny przykład niespójności literackiej, która niczym zacinający się kot w "Matriksie", prześladuje pisarzy i dobija czytelników. Autor miast zakończyć fenomenalnego, genialnego i nowatorskiego "Z mgły zrodzonego" słowami "i żyli długo i szczęśliwie" snuje dalsze losy bohaterów. Snucie to przypomina mgły nad Luthandel: jest szare, nijakie i dłuży się niemiłosiernie. Tom pierwszy oferował czytelnikowi powiew świeżości, nietuzinkowe postacie, grozę Inkwizytorów, smak krwi i potu rebelii, nowatorską magię oraz co krok zwroty akcji, zaskoczenie i suspens zwieńczone cudownym finałem. W "Studni..." mamy typowe "odgrzewane kotlety", "odcięte kupony" oraz "zimne zupy". Cała fabuła sprowadza się do rozważań głównych bohaterów podczas oblężenia Luthandelu przez wrogie armie. Postacie chodzą, gadają, rozważają,kupują ubrania, wzdychają, filozofują, szpiegują itd itp. Vin bierze na barki odpowiedzialność za bycie Super-Hiper-Allomantką, El Venture uczy się być królem, Sazed goni w te i we wte, Marsh posępnieje. Na arenę wkraczają też nowe i wyjątkowo irytujące postacie o których pisać nie będę bo zasnę z nudów. Gdzie ten suspens, gdzie ten klimat? Najwyraźniej zapas metalu odpowiedzialny za inwencję twórczą się już dawno w organizmie autora wypalił...szkoda...