Pan Edward usiadł z powrotem, siadając jednak rzucił na przeciwnika wzrok, pełen pogardy i wyższości. Pilawski tymczasem nałożył okulary i, przykładnie wyjąwszy ołówek, strugał go z pedanterią, oparłszy o róg biurka i stukając scyzorykiem. W wydziale zapanowała cisza. Wszystkie głowy pochyliły się nad rachunkami: cały pokój drgał szeptem bez końca wymawianych liczb, miarowym i monotonnym jak cykanie zegara, beznadziejnym jak szum kropel wody, co z starych ściekają rynien... Dwanaście a dziesięć — dwadzieścia dwa, a jedenaście — trzydzieści trzy, a trzy — trzydzieści sześć, plus osiem — czterdzieści trzy... Pauza, coś źle. Półotwarte, miarowo jak u ryby poruszające się usta zwierają się na chwilę w przykrym grymasie, a wytrzeszczone oczy, co w pobożnym skupieniu chłoną wiecznie tę nieprzerwaną pajęczą nić cyferek, przygasają nagle; rozczarowanie, coś źle, nie zgadza się, więc jeszcze raz: Dwanaście a dziesięć — dwadzieścia dwa., a jedenaście — trzydzieści trzy, a trzy — trzydzieści sześć, plus osiem... Czterdzieści cztery! leciutki, rozkoszny dreszcz przebiega przez piersi; triumf! jedyny triumf urzędnika od jedenastej do ósmej kategorii, ha! ha! czasem i wyżej, został odniesiony. I znowu szept, prędszy, pilniejszy, jak gdyby koniecznie coś trzeba dogonić, coś, co oddala się coraz dalej, dalej, za każdą mniejszą zwłoką. [fragment]