Sonderkommando niejednokrotnie wywołuje w nas uczucie, które tak naprawdę trudno opisać. Z jednej strony odczuwamy lęk trwogę, a z drugiej zastanawiamy się, jak wielką trzeba mieć w sobie siły być, przetrwać i móc po czymś takim w miarę normalnie żyć. Tylko czy da się mówić o normalności w takiej sytuacji? Czy można zamknąć oczy i nie widzieć twarzy tysięcy zmarłych? Nie czuć zapachu rozkładających i spalonych ciał? A wreszcie czy można o tym tak spokojnie mówić?
Brygada śmierci. Pamiętnik więźnia Sonderkommando 1005 to zapis Leona Weliczker-Wells, który w obozie jako jeden z Żydów miał za zadanie ukryć dowody zbrodni na terenie Galicji. Powiedzieć, że pamiętnik ten jest przerażający i wstrząsający, to jak nie powiedzieć nic. Żadne słowa nie oddają, z czym każdego dnia musiał mierzyć się autor. Tysiące zwłok, a w nich przyjaciele, znajomi czy nauczyciele. Nie jestem sobie w stanie wyobrazić, co musiał przeżywać Pan Leon, kiedy na stosie widział znajome ciało. Podziwiam autora za spokój w wypowiedzi, choć nie ukrywam, że publikując swoje wspomnienia, z pewnością uronił niejedną łzę.
Nie możliwa jest ocena tej pozycji. Nie da się jednoznacznie ocenić czyiś wspomnień i przeżyć. Podczas czasu spędzonego w obozie przypadła autorowi jedna z najgorszych prac. Nie tylko wyczerpująca dla ciała, ale również mocno obciążająca psychicznie. Tysiące ciał, które należy ułożyć tak, by ich spalenie było najbardziej efektywne. Co to nie zostało spalone, szło do specjalnej maszyny, która rozdrabniała na mniejsze kawałki. Po takich opisach inaczej człowiek patrzy na literaturę obozową.
Same wspomnienia opatrzone są ilustracjami, które jeszcze bardziej uświadamiają bezmiar ludzkiego cierpienia. Stosy ciał czy spalona Ziemia pozostawiają pewną refleksję i są niejako dopełnieniem całej historii autora.
Nie mogę polecić Wam też książki. Zapytacie dlaczego? Takich książek się nie poleca, takie książki się czyta. Tak by pamięć o ofiarach nigdy nie zaginęła. A świadectwo Leona Weliczker-Wells jest tego najlepszym przykładem.