Po wielu entuzjastycznych opiniach znowu zrobiłam sobie coś, czego bardzo nie lubię – nastawiłam się na arcydzieło i niestety trochę się zawiodłam.
„Dziedzictwo mroku” to książka ciekawa, z pewnymi oryginalnymi elementami, ale na pewno nie jest to pozycja, którą mogłabym nazwać rewolucyjną, czy wyjątkową. Ot, zwykły paranormal jakich wielu.
Co mi się podobało to klimat. Faktycznie jest bardzo tajemniczy. To, co wciąga i nie pozwala się oderwać od książki to zdecydowanie nie żywiołowa akcja, bo ta pojawia się właściwie dopiero pod koniec powieści, ale liczne zagadki i niedomówienia, które autorka bardzo umiejętnie konstruuje sprawiając, że chcemy się dowiedzieć więcej i więcej.
Akcja toczy się bardzo powoli, pośród czynności życia codziennego (podrozdziały zatytułowane są: „obiad”, „po kolacji”, „w samochodzie”) w sennym, małym miasteczku, którego klimat mi także do bólu przypominał „Piękne istoty”. Ja osobiście bardzo lubię takie opowieści dlatego miejsce akcji było dla mnie ogromnym plusem.
Podobało mi się również osadzenie wszystkiego w gronie rodziny. Rodzina głównej bohaterki jest niezwykle istotna; oprócz znajomości z tajemniczym chłopakiem ważne są tutaj interakcje z bratem, ojcem i innymi. Choć pewnie dla większości to będzie nudne, ja bardzo lubię szczegółowe opisy rodzinnych posiłków.
W zasadzie nie polubiłam żadnej z postaci. Grace była mi obojętna i kompletnie mnie nie obchodziło co się z nią stanie. Co do Daniela, to bałam się, że będzie to kolejny Patch (mój znienawidzony bohater), na szczęście arogancki był tylko na samym początku, a potem... zrobiło się z niego wielkie, brejowate, galaretowate nic. Niby niebezpieczny, a jednak nie, niby tajemniczy, ale też nie za bardzo. Chłopak bez charakteru. Ani do niego nie wzdychałam, ani się na niego nie złościłam, co w ostatecznym rozrachunku nie stawia go na zbyt wysokiej pozycji. Jedyne co mi się podobało w konstrukcji jego postaci to to, że nie był to kolejny tajemniczy nieznajomy który nagle zjawia się znikąd w życiu głównej bohaterki, a dawny przyjaciel z dzieciństwa z którym wiąże się wiele wspomnień i emocji.
Co się z tym wiąże, to retrospekcje, które idealnie wprowadzają w zdarzenia z przeszłości.
Pierwszy zgrzyt – zniewalająca siła miłości, która jest w stanie zwalczyć najgorsze nawet zło, pojmowanie miłości jest wręcz baśniowe. Jakie to cukierkowe, różowe i przesłodzone! Jakie to naiwne i idiotyczne!
No i na to wszystko to koszmarne zakończenie, które prawdopodobnie miało być wzruszające i romantyczne, a mnie to kompletnie nie przekonało. Było naiwne i zupełnie nieprawdopodobne
Do wad wliczyłabym jeszcze wszechobecne tu chrześcijaństwo. Wkurzały mnie te ciągłe msze, zebrania parafialne, zbiórki darów i modlitwy.
Jeszcze gorsza była natomiast oczywiste przesłanie moralne wypływające z książki, a tego bardzo nie lubię: kochajmy się, przebaczajmy sobie, wspierajmy ubogich i bójmy się piekła, bo jest straszne.
I to chyba tyle. Nie oceniam tej książki bardzo źle, bo czytało mi się ją całkiem przyjemnie, chociaż niestety nie jednym tchem, no co gorąco liczyłam. W mojej ocenie plusy równoważą minusy i wychodzi na zero.
P.S. Wydanie faktycznie przepięknie. Niestety, po przeczytaniu, kiedy się patrzy pod światło, czarne tło jest wręcz upstrzone moimi tłustymi odciskami palców.