Jennifer Croft to światowej sławy amerykańska tłumaczka literatury (z hiszpańskiego, ukraińskiego i polskiego) bliska naszemu sercu, bo to ona razem z Olgą Tokarczuk odbierała Międzynarodowego Bookera za "Biegunów". Teraz po latach oddaje w ręce czytelników swoją powieść, a ja - po poleceniu przez naszą noblistkę - zwyczajnie, nie mogłam nie przeczytać😁. I zakochałam się w tej prozie od pierwszego zdania, a w zasadzie od niezwykłego spisu treści. Potem zaskoczyły zdjęcia, pojawiające się między fabułą utworu, podpisane luźnymi wspomnieniami i refleksjami Amy z listu (listów?) do Zoe, a sama historia zrobiła ogromne wrażenie także dzięki nietypowej, niedookreślonej formie. Siostry Amy i Zoe dzielą 3 lata. I początkowo w zasadzie jedynie to je różni, a łączy niemal wszystko: wspólne zabawy, tajemnice, fascynacja olimpiadą w Lillehammer, nawet sympatia do Sashy. Gdy jednak młodsza Zoe nagle dostaje dziwnego ataku, błędnie zdiagnozowanego jako "łagodne" wstrząśnienie mózgu, a potem pojawia się i epilepsja, i nowotworowy guz do wycięcia, i ryzykowna operacja i inne choroby, różnice między siostrami pogłębiają się. Obie dziewczynki uczą się w domu, bo Zoe do szkoły chodzić nie może. Ale to Amy jako 15-latka zostaje najmłodszą studentką uniwersytetu w Tulsie, to ona osiąga sukces i zdobywa nagrody i coraz bardziej oddala się od siostry. W zasadzie ucieka od całej rodziny, szukając swojego miejsca, spełnienia, siebie... Całe dzieciństwo Amy związana była z Zoe i jej chorobą, jako nastolatka chce zaznać wolności bez Zoe, ale "wolność" potrafi przytłoczyć, zaboleć, pogłębić pustkę... "Odeszło, zostało" to proza bardzo emocjonalna, bardzo osobista, w dużym stopniu autobiograficzna, skupiająca się na niezwykle silnych, ale też i trudnych relacjach między siostrami w rodzinie dotkniętej chorobą. Amy z jednej strony kocha siostrę nad życie, z drugiej - konieczność zmierzenia się z czymś dla dziecka tak niejasnym, nieoczywistym, rodzi i strach, i pewne poczucie odpowiedzialności, które w którymś momencie uwiera, zmusza do ucieczki, podcina nogi, a jednocześnie nierozerwalnie wiąże.
Swoista fragmentaryczność utworu, bo w zasadzie - chociaż chronologiczne - to jednak dostajemy migawki z życia bohaterki (myślę, że to efekt pasji autorki, którą jest fotografia - takie literackie zatrzymanie w kadrze) pogłębia prywatność, intymność opowieści. I te zdjęcia autorstwa Croft i jej matki (te z wczesnego dzieciństwa pisarki i jej siostry), chociaż znowu nie wiem, czy w kolorze 😁. I jeszcze to wieczne spojrzenie dziecka, świat jego oczami i jego sercem widziany, mimo trzecioosobowej narracji. Długo "mieliłam" tę historię, długo ją przeżuwałam, analizowałam, próbowałam (bo tylko próbować mogłam) zrozumieć emocje dziecka z nieuleczalną chorobą najbliższej dla niej osoby "w tle", to narzucone sobie nieświadomie poczucie obowiązku, które utrudnia naturalne w normalnych okolicznościach rozluźnienie więzi, gdy jedno dojrzewa, a drugie jeszcze dzieckiem, te wyrzuty sumienia, gdy się nie chce być "na uwięzi", ten ból, gdy czuje się, że zawiodło na całej linii, a ma się raptem naście lat. Bardzo intensywne przeżycie!
Croft przyznała, że kolejna książka jest już gotowa, czeka jedynie na przeczytanie przez agentkę, a potem ruszy cały proces zmierzający do jej wydania. Jak sprawnie pójdzie - u nas za 2-3 lata😁. Będę czekać!