Znacie to uczucie, kiedy historia zawarta w powieści jest wręcz genialna, ma wszystko co potrzeba by stać się bestsellerem, a jednak sposób jej podania i brak należytej redakcji sprawiają, że całość wypada poniżej oczekiwań? Takie emocje towarzyszą mi po lekturze “Fetoru” Catherine Reiss. Jestem zły, rozczarowany i smutny. To mógł być rewelacyjny thriller, a został po prostu dobrą książką, jedną z wielu. Kolejny raz przeżyłem spotkanie z Autorką, która ma coś do powiedzenia, wie po co pisze, maluje słowami z głębi serca, ale braki w warsztacie przysłaniają ten odbiór, zaś czarę goryczy przelewa widoczny, moim zdaniem, brak należytego wsparcia w aspektach edytorskim i redaktorskim.
Debiut Reiss jest przemyślany i wypływa z zainteresowań Autorki oraz Jej studiów i przemyśleń nad naturą samotności człowieka, jego zagubienia, wyobcowania pod wpływem przeżytych traum i podatności na wpływy sekt. Ten obraz kreśli z pomocą siedmioletniego Aleksandra, uwięzionego za murami klasztoru, którego tajemnic strzegą indoktrynowane zakonnice. Oczami młodego chłopca wędrujemy po zabudowaniach twierdzy, szukając odpowiedzi na pytanie, jakie rytuały odbywają się z udziałem sióstr i przetrzymywanych osób. Przejmujący los chłopca jest doświadczeniem cierpienia i bólu, jaki wywołują długotrwała samotność i psychiczne tortury, którym jest poddawany. Stopniowo pogrążający się w psychozie Aleks zostaje wplątany w intrygę, która rozbudza w nim chęć walki o wolność - nie tylko własną. Jaki finał czeka bohatera? Czy jest w stanie przeciwstawić się grupie bezdusznych sióstr zakonnych? Czy ma wśród nich cichego sojusznika, czy też jest obiektem starannie zaplanowanej manipulacji?
A teraz sami powiedzcie, czy powyższy opis nie brzmi dobrze? Czy nie zwiastuje czegoś naprawdę mrożącego krew w żyłach i doskonale połączonego z ciekawą problematyką społeczną? To co poszło nie tak?
Książka jest moim zdaniem źle podzielona, retrospekcje wplecione nieumiejętnie, narracje przeplatane co rusz, na to wszystko jeszcze daty pojawiające się raz tu, raz tam i do tego “koncert pisany kursywą”. Ogarnąłem. Przeczytałem. Nie pogubiłem się. Natomiast wysiłek, jaki musiałem włożyć, by stawić czoło temu technicznego rozgardiaszowi odebrał mi radość z lektury i położył się cieniem na przeżywanych emocjach. Były momenty, że wizualizowałem sobie, iż rzucam tą powieścią w plecy teściowej, tłumacząc się później, że zabijałem komara, aby po godzinie sięgać po nią z powrotem, bo przecież ta historia jest tak ciekawa, że nie sposób nie poznać jej finału.
Piszę te słowa z przykrością, ale przepełniony dobrymi intencjami i absolutnym przekonaniem co do potencjału Autorki. Będę czytał Jej kolejne powieści, będę trzymał kciuki, bo wiem, że pisze z silnych, wewnętrznych pobudek, a to się zawsze czuje między wierszami.