Choć nad książką pracowałam cztery lata, to sama decyzja o jej powstaniu zapadła nieoczekiwanie i w kilka sekund. Wiele elementów połączyło się niespodziewanie we właściwy sposób, w taki, który stworzył potrzebę jej napisania. Cztery lata – wydawałoby się, że to niesamowicie długo. Czy proces twórczy zawsze trwa tak długo, czy może ta konkretna książka była tak wymagająca?
Rzeczywiście wypuściłam w przestrzeń publiczną informację, że praca nad książką „W cieniu dobrych drzew” trwała cztery lata, ale mój niezwykle precyzyjny mąż obliczył, że okres ten nie trwał dłużej niż trzy lata i dwa miesiące. Czy to długo? Jeśli tak, to jestem powolną pisarką. Ale nie wyobrażam sobie wydawania książki co kilka miesięcy. To nie znaczy, że mój impuls twórczy przygasa. Wprost przeciwnie. Mój impuls twórczy ma się bardzo dobrze. Po prostu praca na akord nie satysfakcjonuje mnie. Chcę pisać swoim tempem, by niczego nie przeoczyć i niczego nie spłycić.
Kobiecy głos ze świetną dykcją zapowiedział „Humoreskę” Dvořáka, a po chwili powietrze pokoju wypełniły radosne dźwięki nieco frywolnego, ale z charakterem utworu. Odsunęłam krzesło od biurka i usiadłam. Długo wpatrywałam się w stojące obok pianino. A potem wyjęłam z szuflady kilka kartek. W książce „W cieniu dobrych drzew” muzyka odgrywa ważną rolę w życiu bohaterki. Czy w Pani życiu również? Wiemy już, że ma Pani pianino…
Mam pianino, ale nie potrafię na nim grać. Co nie zmienia faktu, że muzyka od zawsze była mi bliska, albowiem jest istotną towarzyszką życia moich najbliższych. Mój mąż i synowie grają na pianinie, saksofonie, gitarze. Niektórzy z nich ukończyli szkoły muzyczne. Przez nasz dom całymi latami przewijali się nauczyciele gry na jakimś instrumencie. Lubimy muzykę klasyczną, ale nie zatrzymujemy się specjalnie na jakimś konkretnym gatunku, słuchamy rocka, heavy metalu… Prawdą jest, że gdy słyszę coś pięknego, jestem trochę rozedrgana i mam ochotę stworzyć coś pięknego. Napisać wiersz albo kilka luźnych zdań, zapisać swoje przemyślenia, które nie dają mi spokoju przez te unoszące się w powietrzu akordy. Kiedy pisałam „W cieniu dobrych drzew”, nieustannie słuchałam konkretnych utworów, na skrzypce i pianino, które pojawiają się w powieści, i one bardzo mi pomagały, bo towarzyszyło mi takie do głębi poruszające wzruszenie, pisałam jak na przysłowiowym haju. Doszło do tego, że rodzina zaczęła rozważać kupno skrzypiec dla mnie, jednak pomysł ten nie został zrealizowany, i dobrze, moi uroczy sąsiedzi z osiedla mogą odetchnąć z ulgą.
Walcząc z kartkami, piórem, widokiem pianina i niesiona porywem „Humoreski”, zapisałam tytuł mojej kolejnej powieści: „W cieniu dobrych drzew”. Jeszcze nie znałam jej treści, tym bardziej nie miałam pojęcia, jak się zakończy, ale wiedziałam, że ONA będzie miała na imię Joanna, a ON Herakles(…). Skąd w Pani głowie pojawił się pomysł na ten tytuł i na głównych bohaterów? Czy czerpała Pani skądś inspirację? Czy Ci bohaterowie mają swoje pierwowzory w prawdziwym życiu?
Główni bohaterowie nie mają żadnych pierwowzorów, sami się wprosili. To stało się pewnego dnia, kiedy poezja i muzyka połączyły się nieoczekiwanie, i to w taki sposób, który pobudził we mnie pragnienie opowiedzenia pięknej historii. Czytałam właśnie wiersz Thomasa Dylana „Do not go gentle into that good night” („Nie wchodź łagodnie do tej dobrej nocy, / Starość u kresu dnia niech płonie, krwawi; / Buntuj się, buntuj, gdy światło się mroczy”, przekład Stanisław Barańczak) - impulsem do powstania tego utworu była postępująca ślepota ojca poety – i gdzieś tam w tle leciała „Humoreska” op. 101 nr 7 Dvořáka na skrzypce (Augustin Hadelich) i fortepian. Różne pomysły chodziły mi po głowie, ale ostatecznie zdecydowałam, że ONA będzie niewidomą pianistką, a ON skrzypkiem, i że pochodzić będą z odległych światów, oddzielonych od siebie żelazną kurtyną. Los sprawi, że połączy ich miłość do muzyki i coś jeszcze, a świadkiem tej historii stanie się majestatyczne drzewo – symbol tajemnicy życia, śmierci i płodności.
Przemierzyłam pokój wte i wewte, a potem usiadłam przy biurku i zapisałam dwa tytuły, jednym z nich był „W cieniu dobrych drzew”, o drugim nie chcę wspominać. Zaczęłam zbierać materiały do książki, co było stosunkowo łatwe, gdyż jej fabuła dotyczy pewnych wydarzeń historycznych, które sama pamiętam bądź znam z przekazów rodziny i znajomych.
Ta książka różni się od poprzedniej i wiele się przy niej nauczyłam, między innymi tego, że pisanie w miarę postępu staje się jeszcze trudniejsze, bo trudniejsze stawiam sobie zadania, a przyjemność tworzenia przechodzi w poczucie obowiązku i odpowiedzialności za każde napisane słowo. Co Pani zdaniem sprawiło, że akurat ta książka okazała się tak wyjątkowa?
Kiedy ją pisałam, targały mną intensywne przeżycia wewnętrzne, jakich nie doświadczałam przy poprzedniej książce – „Samolocie z papieru”. Tak bardzo bolało mnie moje sieroctwo. Chwile, które spędzasz przy gasnących rodzicach, zamknięcie im oczu, oczu, w których przeglądałaś się od chwili narodzin jak w łaskawym zwierciadle… To rodzi wręcz metafizyczne doznania, a te z kolei wyostrzają wrażliwość, potęgują uważność… Chciałam oddać w tej książce wszystko to, co we mnie najlepsze. Wiem, że słowa mają moc, niosą ze sobą olbrzymi potencjał, zarówno pozytywny, jak i negatywny. Mogą pocieszyć, mogą zniszczyć, mogą wyciągnąć nas z naszego światopoglądu. Ja chciałam wywołać w czytelniku tylko pozytywne uczucia, nawet te przez łzy. W słowach mojej powieści ukryty jest mój szacunek do czytelnika. Tego nauczyli mnie moi rodzice, szacunku do drugiego człowieka.
Pisarz i czytelnik to partnerzy w kreowaniu wspólnego dzieła jakim jest książka. Już nadanym książce tytułem pisarz chwyta czytelnika za rękę, by poprowadzić go przez różne miejsca w sferze geograficznej, pokoleniowej, intymnej. Czytelnik zaś, podczas tej galopującej wędrówki pełnej wzniesień i krętych ścieżek, nadaje książce osobliwy kształt, kształt swojego umysłu. Na ile świadomie pozostawia Pani czytelnikom pole do interpretacji historii, a na ile te różnice w odbiorze tworzą się samoistnie?
Uchylam furtkę do interpretacji zawsze na oścież i zawsze świadomie. Zresztą uważam, że takie analizowanie co chciałam osiągnąć, pisząc to czy tamto, jest bezcelowe, bo z chwilą przekazania książki do wydawnictwa ona jest tylko czytelnika i jest tym, co on do niej wniesie, łzy, śmiech, wściekłość, wzruszenie, puknięcie się w czoło. Lubię przedstawiać kulminacyjne momenty w niedopowiedzeniu, albo w kilku słowach, resztę oddając wyobraźni czytelnika, którego te słowa mają nasycić. Podam jeden przykład: „Jaka była? Jak ktoś, za kim tęskni się całe życie”. Czytelnik już wie, co zrobić z tak krótkim opisem kobiety. Ilu czytelników, tyle obrazów kobiety, za którą tęskni się całe życie.
Premiera książki w języku polskim zbliża się wielkimi krokami, a tymczasem z czterech stron świata napływają do mnie opinie na temat powieści w języku angielskim, i to jakże pochlebne. Najpierw zdecydowała się Pani wydać książkę w języku angielskim. Skąd taka decyzja?
Wydawnictwo, które miało pierwszeństwo przy wydaniu mojej kolejnej powieści – „W cieniu dobrych drzew” – nie wykazało zainteresowania. Zdecydowałam się więc wydać ją w języku angielskim i puścić w świat na platformie Amazon.
Czy łatwiej pisze się Pani po angielsku, czy po polsku?
Znam angielski, ale nie na tyle dobrze, żeby podjąć się tłumaczenia książki, więc je zleciłam. Pracowały nad nim dwie osoby: Polka i Amerykanin (znaczna część akcji rozgrywa się w Stanach).
Czy po pozytywnym przyjęciu książki za granicą, miała Pani obawy o to, jak odbiorą ją czytelnicy w Polsce?
Na to pozytywne przyjęcie niewątpliwie miało wpływ świetne tłumaczenie książki na amerykański angielski. Po przetłumaczeniu, ale zanim umieściłam książkę na platformie Amazon, nadal pracowałam nad polską wersją. Tak bardzo zależało mi, aby wydać ją w Polsce, połowa jej akcji rozgrywa się w naszym kraju, opisuję w niej rzeczy, które tylko Polak może nie tyle zrozumieć, co głęboko poczuć. Bywało, że spędzałam 14 godzin nad jedną stroną, kilka godzin nad zdaniem, godzinę nad przecinkiem, a w uszach wciąż miałam Chopina, Dvořáka, Beethovena… Kiedy zrozumiałam, że niczego lepszego już nie napiszę, wysłałam ją do wydawnictw. Szósty Zmysł odezwał się po dwóch, trzech dniach. I podpisaliśmy umowę. Oczywiście, że towarzyszyły mi obawy o to, jak odbiorą książkę czytelnicy w Polsce, ale z pokorą czekam na to, co przyniesie los. Od czasu wydania „Samolotu z papieru” sporo się nauczyłam. Przede wszystkim cierpliwości i dystansu do tego wszystkiego, co dzieje się wokół książki tuż przed premierą i potem, gdy książka trafia do rąk czytelników. Ale z drugiej strony myślę sobie, a raczej mam taką nadzieję, że skoro pisanie sprawia mi tyle przyjemności, to istnieje szansa, że ja sprawię komuś przyjemność czytania.
Na szczęście świat nie jest czarno-biały, jest KOLOROWY, i dlatego tak cudowny, tę wiedzę czerpię, rozglądając się dookoła i czytając książki. Mam ich całe mnóstwo, białe, czarne, kolorowe wizualnie, jak i w treści, i to jest nie tyle fascynujące, co na wskroś humanitarne. Jakie książki czyta Pani prywatnie? Którzy autorzy są dla Pani największą inspiracją? Przy jakich tytułach Pani odpoczywa?
Lubię obserwować rozwój bohaterów, ich dorastanie w różnych kręgach kulturowych i społecznych. Podziwiam Donnę Tartt i Jaume'a Cabrégo. Przy tytułach, po które sięgam, raczej nie da się odpoczywać, ponieważ wymagają czytelniczej uważności.
Właśnie postawiłam kropkę na końcu swej najnowszej powieści („Córka Boksera”), o duchach, z pogranicza fantasy i romansu, z wyraźnie zarysowanym tłem historycznym – a więc powieści nieoczywistej. W kolejnej powieści zdecydowała się Pani na zmianę gatunku. Skąd ta decyzja? I czego wobec tego możemy się spodziewać?
Szczerze powiedziawszy, sama nie wiem, czego można się spodziewać. Co prawda ogłosiłam na Facebooku postawienie ostatniej kropki, ale nadal książka ewaluuje. Motywem przewodnim jest miłość między osobnikami z różnych czasoprzestrzeni, a tytuł „Córka Boksera”. Jeśli zdradzę coś więcej na jej temat, to nie będzie powodu, dla którego miałabym ją skończyć.
Katarzyna Załęska
Korekta: Gabriela Danel