Opinia na temat książki Dotknięcie pustki

@5000lib @5000lib · 2020-05-01 06:39:54

Musisz podejmować decyzje, nawet jeśli będą złe.

/Joe Simpson/.


Ludzie często, choć nie: „wszyscy” i nie: „zawsze”,to często mówią, że nie rozumieją, tych, którzy słyszą Zew Gór i - co jeszcze ważniejsze- nie wahają się za nim podążyć, a nawet gdyby, robią to, mimo sprzeciwu głosu, tym razem głosu rozsądku, czy lektura tej książki pozwoli owo postępowanie zrozumieć? Nie wiem, wiem za to, że jest to książka ważna.

Dotknięcie pustki, to już klasyka. Zapis wyprawy, która odbyła się w wysokie Andy trzydzieści dwa lata temu. Wtedy to na zdobycie czekała, ostatnia, bardzo trudna, zachodnia ściana Siula Grande (6344 m n.p.m.). Wiele ekip zdążyło skapitulować, wycofać się, poddać, a może wcale nie? Moż to sposób na to by ocalić życie? Fakt ten podnosi atrakcyjność przedsięwzięcia w oczach dwóch Brytyjczyków: dwudziestopięcioletniego Joe Simpsona i cztery lata od niego młodszego Simona Yatesa. Młodość na wpół z ambicją i adrenaliną szumi im w żyłach. Głodni i godni Przygody, tak jak wiele osób przed nimi, śmiejąc się i żartując ruszają na szlak. Ot, taka wyprawka, przebieżka,a może bunt? My, to damy radę!

Po siedemdziesięciu dwóch godzinach, czyli dniach wyrzeczeń, wysiłku ponad miarę i męczarni, przedzieraniem się nie tylko przez pionową ścianę lodu, czy sypki śnieg, minuty i wytężonej uwagi do granic niemożliwości (chociaż te ostatnie zostawmy sobie na potem) uwagi na szczeliny, uwagi na nawisy sopli zdobywają upragniony szczyt, s t y l e m a l p e j s k i m (bez zakładania lin, czy pośrednich obozów).

Ci, którzy tylko przyglądają się osobom wspinającym, chociażby tylko z nizin, chociażby tylko śledzili relacje przed radioodbiornikiem, albo za pomocą innych technologicznych wynalazków otoczeni dobrodziejstwem cywilizacji, ciepłym kocem, gorącym napojem, obecnością Bliskich, i możliwością zjedzenia posiłku, który znajduje się w zasięgu ręki (albo chociaż w lodówce), doskonale wiedzą, że najważniejsze jest zejście. Najważniejsze jest zejście, ale nie z tego świata, Osiemdziesiąt procent wypadków śmiertelnych zdarza się właśnie podczas zejścia ze szczytu.
Możliwość rozstania się (z własnym życiem) staje się tym bardziej realna jeśli, tak jak autor dziennika, łamię się nogę, w najmniej sprzyjających (b a r d z o eufemistycznie rzecz ujmując) okolicznościach. Szli we dwóch, nie zdając sobie sprawy z grożących im niebezpieczeństw, ale Życie, zwłaszcza to toczące się w dziko niedostępnych zwodzących pięknem i obiecujących przyrodę górach nie pyta o pozwolenie, przepustki i paszporty mądrości. Weryfikuje umiejętności w praktyce.

I tak zostali sami, bez zwierząt pociągowych, cały dobytek zostawiając w bazie. Przy sobie mieli tylko najpotrzebniejsze sprzęty, takie jak kuchenki do roztapiania lodu, włącznie z namiotami trzy dni marszu od drogi… Tyle, że wtedy mieli do dyspozycji po dwie sprawne, młode nogi, ręce, (nawet przez myśl im nie przeszło, że stan ten może ulec zmianie i to szybko) poza tym dysponowali zapasem jedzenia, maszynką, która służyła do roztapiania śniegu i przygotowania posiłku, wiadomo, że w wysokich partiach gór, gdzie powietrze jest coraz to rzadsze, z dala od cywilizacji, zajmuje to wraz z osiąganiem wysokości, coraz więcej czasu. Do tego pogoda sprzysięgła się przeciwko nim… Nadciągają gęste, białe, nieprzeniknione chmury dokładnie zasnuwając świat, nie ma linii horyzontu. Wszystko jest Bielą. Wszystko jest jednością. Wszystko jest. I nie ma niczego. Tylko Lód. Śnieg, wycie wiatru. Przeszywające zimno. Bezkres bez nadziei. Do tego zostawili w bazie Richarda, który miał czekać na ich powrót, nie dysponował koniecznym doświadczeniem we wspinaczce, co więcej nie wiedział w czym zdecydował się wziąć udział, i do tego nie nie był świadom w jakiej części Peru się znajduje, podjął się pilnowania sprzętów w obozie bazowym, cóż robić z takim doświadczeniem (i poziomem wiedzy o wspinaczce?)
Poza nim, nikt nie mógł, o ich bytności wiedzieć, a co z tym związane, w razie konieczności wyruszyć na akcje ratunkową.
Pamiętajmy jeszcze o jednym, przez przeszło trzy dekady temu technika niebywale została unowocześniona. Wystarczy przyjrzeć się temu co pokazują Wanda Rutkiewicz i Artur Hajzer, prezentując najnowocześniejszy podówczas sprzęt.Nie, nie usprawiedliwiam, nie oceniam posunięcia Simona, który po walce i towarzyszeniu Joe, decyduje się odciąć linę, którą jest z nim związany, i samotnie zmierzać do obozu by uratować swoje życie. Tym nie tylko skazując partnera na śmierć, ale i na powolne, świadome, i samotne rozstawanie się z życiem… Ale nie uprzedzajmy (nomen omen, zły omen) wypadków…
Nadciągają chmury, nie tylko metaforyczne. Trzydzieści minut po osiągnięciu wierzchołka zabłądzili. Myląc grań z ogromnym nawisem ze śniegu i lodu, który pod naporem Simona zawali się. Pierwsze ostrzeżenie. Gdy są na ponad sześciu tysiącach metrów, kończy im się gaz, zatem nie mogą topić śniegu i się nawadniać. Schodzą, gdy myślą, że najbardziej niebezpieczny odcinek drogi jest za nimi, Joe który idzie pierwszy, wbija czekan, ale niepewny tego, czy prawidłowo to zrobił, a poza tym, odgłos temu towarzyszący nie świadczył o jego poprawnym umocowaniu, chcę jeszcze raz, to zrobić, tym razem lepiej. Bierze zamach i…
Spada. Spada i w chwili lądowania na wyprostowane nogi, łamię jedną z nich w kolanie. Doskonale wie, że podczas takiej wyprawy jak ta, wyrok w takiej sytuacji jest tylko jeden, bezdyskusyjny, i pewny jak podatki. Nie wygląda to malowniczo. Wraz z siłą towarzyszącą uderzeniu kość piszczelowa ulega przemieszczeniu wbijając się w staw kolanowy, a potem dalej. Gdy spróbuje na niej stanąć, złamie się z chrzęstem i w tej chwili jego los jest przypieczętowany, a złudzenia (o ile jakieś były, to odeszły). Szok, desperacja, przerażenie i strach przed odrzuceniem, strach przed śmiercią, strach przed… Simon nie zostawia Joego, chociaż taka myśl przemyka przez głowę. Przynajmniej tak się wydaje. Tymczasem zastanawia się, jak ściągnąć go na dół, z dwoma 50 metrowymi linami. Złamana noga obija się, krzyki nic nie dają. Trzeba iść dalej mając do dyspozycji tylko dziewięciokilometrową linę, linię odgradzającą życie od śmierci. Zadymka. I noc. Zadymka i minus przynajmniej sześćdziesiąt stopni, wiatr, i upływ krwi, odwodnienie, nie można wykopać jamy, w której można się chociaż częściowo schronić przed wiatrem. Wiatrem który dudni, dmie i potęguje odczuwanie zimna.
Są coraz niżej, ale jest coraz to bardziej stromo. Nie mają ze sobą kontaktu wzrokowego, nie mogą się usłyszeć i Joe zawisa na linie, po prostu spada. Nie, nie daleko. Wyjmuje czekany, by jeszcze raz próbować je zamocować w ścianę, po pod nim znajduje się szczelina, a nieświadom niczego Simon zaczyna go opuszczać. Ponieważ liny nie starcza, i ponieważ nie słyszy tego co mówi, a w zasadzie wrzeszczy do niego Joe, szarpie linę, by ten ją rozluźnił, trzeba przewlec węzeł (złączę dwóch lin) by móc dalej opuszczać rannego. Nie ma reakcji ze strony starszego Brytyjczyka. Joe ma dwa plusiki i na tym zamierza się wspiąć po linie, zgrabiałymi rękami, nie czuje palców, ma do dyspozycji jeszcze zęby. Wszystko zawiodło. Joe wisi na linie i czeka na śmierć. A wieje wiatr… Simon odcina scyzorykiem linę. Decyzja przychodzi szybko. I wydaje się właściwa.

Joe spada pięćdziesiąt metrów w smolistą przepaść, w nocy. Simon widzi jak Joe pożerany jest przez ciemność. I pewien jest, że nie żyje, albo za chwilę rozstanie się z życiem. Ale Joe nie tylko nie tylko nie umarł, ale dopóki nie pociągnie za linę, przekonany jest, że Simon znajduje się na drugim jej końcu. Dopiero gdy widzi,że ta się nie napręża, ale, że coraz to więcej ma jej w rękach, świadomy swojego położenia, bez środków znieczulających, pełen najczarniejszych myśli, wcześniej nie pił wystarczająco dużo. Jest wiecznie, jest mu zimno, kieszenie i duszę ma pełna zwątpienia, a w uszach Pan/i Śmierć śpiewa mu ostatnią kołysankę.
Gasi czołówkę, pochłania go noc. Śnieg zamarza na ubraniu, tworząc warstwę, której się nie pozbędziesz. Moreny, grzyby nawisy. Moreny, grzyby nawisy. Moreny, grzyby nawisy, Przecież to Andy. Moreny, grzyby nawisy. Smak samotności i strachu, Moreny, grzyby nawisy. Młodość, ambicja i pierwsza góra, wyrok śmierci. Ciemność. Joe woła siarczyste przekleństwa, przecinają ciemność, łzy i sny, łzy i zwątpienie, traci panowanie nad sobą… Przerażenie, zimno. Richard pchnięty przeczuciem postanawia wyruszyć do osób, których zna tylko imiona. Najdalej jak się da. Spotka Simona. A Joe? Wszyscy są przekonani, że pożegnał się z życiem wraz z odcięciem liny, a pewnie i wcześniej… Ból, odwodnienie, brak woli, i ustanie celów. Paradoks, i to śmiertelny. Lód, śnieg o konsystencji cukru, minusowa temperatura, wyczerpanie, nikłe ślady Simona, które zasypuje wyjący wicher. Desperacja. Zwątpienie, strach, czołganie w ciemności. I czas, który jako jedyny na Ciebie nie zaczeka. Rano, brak jakichkolwiek odcisków w ziemi, Cisza, może poza wiatrem, który gra na lodzie…I gdzie okiem sięgnąć Labirynty szczelin. Zagłodzenia, zbłądzenia, zwątpienia…Skały…
W obozie czekają, zdrowieją (Simon) Richard nalega na powrót. Obaj nieświadomi tego, co dzieje się wyżej. Skały oznaczają brak śniegu, chociaż nim też się nie nawodnisz, a brudny śnieg to zagrożenie, jakżeby było inaczej, zagrożenie śmiertelne. Teraz pora skakać na jednej, zdrowej, nodze narażając się na bolesne upadki. To tak jakby za każdym razem, z każdym krokiem (chociaż bez obciążenia, Joe pozbył się sprzętu) doświadczając złamania z przemieszczeniem. I znów zegarek, i znów wyznaczenie celów. Czas, cel, czas, cel, czas- cel w zasięgu wzroku, ważne, by dotrzeć do tej właśnie skały, tylko do tej, a potem. Nie ma potem. Tylko do następnej. I piękno przyrody, nachalnie wlewające się do duszy. I skraplająca się woda. I znów upadek. I znów kopanie w poszukiwaniu chociaż kropli. I odwodnienie i zawodzenie, i szum, szum wody, której nie możesz mieć. Szaleństwo.
Joe poddaje się siódmego dnia. Nie ma zadymki, za to gwiazdy. I niebo. A rano kuszące słońce i przekonanie o śmierci, i nie będzie już bólu. I poczucie samotności, odrzucenia, albo porzucenia. Po co można się czołgać w takim momencie? By nie być samotnym w minucie odchodzenia. Tego ostatniego.
Tymczasem Simon przed wyruszeniem z bazy postanawia spalić wszystkie ubrania Joego, taki symboliczny akt pożegnania. Dobrze, że ten nie ma świadomości co dzieje się w bazie, i postanawia napić się wody z kałuży, nie pierwszy zresztą raz. Nie pamięta już który. Sika w spodnie. Omdlewa fizycznie, nic go nie obchodzi. Nic go nie zamierza obchodzić, ale cele. Tylko ten jeden. I jeszcze coś, ślady stóp Richarda i Simona. I to przekonanie, że idą tuż za nim.
Zasikany, zdruzgotany, bez godności i gotowości dociera do jeziora. I pierwszy raz, pomyśli,że da radę dotrzeć, da radę dotrzeć do obozu, ale – przecież oni nie mają powodu by tam być. By tam jeszcze być. Trzeba (i)grać z czasem. Udręka, jeśli jeśli ich nie będzie, a nie będzie oznacza to odrzucenie po raz kolejny. I znów płacz, Nikt nie woła. Nie ma już czasu, wszystko się roztrzaskuje i gubi. I te krótkie okresy świadomości, śnieg, ciemność, dezorientacja. I intensywny zapach. Torujący śnieżkę, nitkę świadomości. Wyrwę do oprzytomnienia. Przeczołgał się przez latrynę obozu. To już koniec. To już naprawdę koniec. Nie jest w stanie iść dalej. Krzyczy, i umiera. Z zawiedzionych nadziei usycha i niknie w oczach, strupach, chudnie, to źle, że je zachował, że się jeszcze zdążył połudzić, pocieszać, że pielęgnował i pomagał im rosnąć. A śnieg padał i padał, i padał. A Joe leży. Dwieście metrów od obozu.

Nie jest to książka o dzielności, a tak można było by się spodziewać, i dlatego, że jest wprost przeciwnie pozycja ta , swój sukces. Jest to dziennik jeszcze jednej próby i jeszcze jednej próby i… choćby rozsądek przekonywał zdaniami jak najbardziej złożonymi. Książka o pięknie. I piętnie. O działaniu. O nadziei i apetycie na Niemożliwe. Zwłaszcza, że gdy już jest prawie pewien ratunku, sytuacja— nie po raz pierwszy, i nie po raz ostatni— odwraca się, i to nie tym- lepszym- otworem. Życie nie odpowiada, nie nagradza nas za starania, dobre chęci. Starania są stracone starte na śnieg. Pada, pada śnieg. Niezapamiętane. Może jest tak, że wszyscy tęsknimy za nie przygodną Przygodą godną Życia naszego Życia głodni. Czy jesteśmy gotowi zapłacić za to cenę? A może, w ogóle, i w szczególe nie wiemy, że możemy być uczestniczkami i uczestnikami T a k i ch, tak, takich przygód. Niezależnie jakie znaczenie temu słowu nadajemy.
A może warto wartko się tylko przyjrzeć? Nie wiem. Może jest zupełnie odwrotnie? I wolimy wertować niespieczenie dni. Smakować. Radować i się wysypiać? Niezależnie od tego jaka będzie Twoja odpowiedź na zadane pytania, po Dotknięcie pustki warto sięgnąć. Autor: pisarz i alpinista, przekonuje surowym, prostym stylem. Nie, przekonuje własnym życiem. A zwłaszcza tym, co zrobił w tym czasie. Czasie życia i szeptu śmierci (a może odwrotnie?) Czasu śmierci i szepcie życie Gdy już czuł na karku oddech chwil ostatnich. Nurtuje mnie pytanie, Kim Człowiek się staje po doznaniach płynących z takich przeżyć? Po takich przeżyciach Prze życiach. Bo Ile żyć przeżył? Kim się staje gdy po dwóch latach (i sześciu przebytych operacjach) wraca do wspinaczki? A z drugiej strony pytam, czego uczy mnie dzień, ten, który właśnie mija? Patrzę na parującą ciecz w kubku. I ciepłe światło żarówki… Może nie jest to książka dla wszystkich, ale jest ona ważna. Nie tylko dla tych, które, którzy się nie wspinają, nie zamierzają, i nigdy nie będą. Nie jest to ostrzeżenie, ani świadectwo. Chociaż można odczytać je właśnie w ten ostatni sposób.


× 3 Polub, jeżeli spodobała Ci się ta opinia!
Dotknięcie pustki
3 wydania
Dotknięcie pustki
Joe Simpson
9.1/10
Seria: Literatura górska na świecie

Książka autorstwa brytyjskiego alpinisty Joe Simpsona dokumentująca jego wyprawę w 1985 w masyw Cordillera Huayhuash, w Andach peruwiańskich, podczas której razem z partnerem Simonem Yatesem podjął pr...

Komentarze

Pozostałe opinie

Ktoś, kto polecił mi tę książkę słusznie zauważył, że to nie jest tylko sucha relacja z zakładania kolejnych obozów i opisów mozolnej wspinaczki na szczyt. Nie czytałam jeszcze takiej historii, w któ...

Mocna. Mogąca być spowiedzią jednego z bohaterów. Spowiedzią, skutkiem której, być może, będzie rozgrzeszenie ze strony świata. Bo rozgrzeszenia od samego siebie, bohater - choć usilnie stara się prz...

@bea-ta@bea-ta

Nie będę jakoś specjalnie nowatorska kiedy powiem , że książkę czyta się naprawdę dobrze . To co przeżył Joe Simpson w peruwiańskich Andach i to ile siły i samozaparcia z siebie wykrzesał , brnąc ze ...

rewelacyjna książka, polecam

@meg21@meg21
© 2007 - 2024 nakanapie.pl