Być może dlatego, że wiosna przyszła w tym roku zbyt wcześnie, a ja zaczęłam czytać tę książkę kiedy zaczynały kwitnąć bzy, które właściwie powinny zacząć kwitnąć mniej więcej dopiero teraz, a one już właściwie przekwitają. Być może moje oczekiwania wobec tej książki były zbyt duże, dość, że jakoś wcale nie poczułam tego "Ducha zimowej nocy".
Mimo że starałam się ją czytać pomału, pomiędzy innymi pozycjami, wieczorem przy lampce, nie poczułam żadnej grozy. Może jakąś leciutką gęsią skórkę na rękach przy końcu książki, przy opowiadaniach pani o pseudonimie Mrs. Henry Wood. Bo przecież najgorszy strach to ten, przed nie wiadomo czym. Jak po świecie biegają jakieś zombie czy inne wampiry, to wiadomo czego się bać.
Jednak kiedy po prostu nie możesz zasnąć tylko w jednym konkretnym miejscu, a wszędzie indziej sypiasz bez problemu, to coś musi być na rzeczy... Ba, wszyscy inni też w tym rzeczonym miejscu nie mogą zasnąć... I już wiadomo, że trzeba się bać, aczkolwiek nie wiadomo czego... tak jest moim zdaniem najciekawiej.
Technicznie, nie ma czego się przyczepić. Książka wydana bardzo przyzwoicie na nie najgorszym papierze, twarde porządne okładki. Każde opowiadanie poprzedza tytuł wzięty w delikatnie ozdobną "klamrę". Stylistycznie też pozytywnie, nie znalazłam większych błędów czy literówek. Jednak jakoś nie do końca jestem usatysfakcjonowana z jej przeczytania. Więc ode mnie tym razem tylko ocena dobra...