Poszłam za ciosem. Po wczorajszej rozczarowującej lekturze „Oskara i pani Róży”, zacisnęłam zęby i zaczęłam czytać „Dziecko Noego”. Żeby mieć już z głowy i z czystym sumieniem oddać pożyczone mi przez koleżankę książki.
I może dlatego, że już niczego dobrego się nie spodziewałam, a może dlatego, że bohaterem jest co prawda kilkulatek, ale we wspomnieniach dojrzałego już mężczyzny – nie irytowała mnie tak bardzo sztuczność bohatera. Owszem, mając w swoim życiu do czynienia z całym wachlarzem mądrych, a nawet nieprzeciętnie mądrych kilkulatków, potykałam się o sytuacje, w których bohater wykazywał się niepasującą do wieku i sytuacji mądrością oraz rozumieniem mądrości innych. Przeskakiwałam jednak nad tymi potknięciami tłumacząc sobie ówczesne mądrości nałożeniem się nań lat wspomnień.
Ciekawa historia o ukrywaniu przez katolickiego księdza żydowskich dzieci w czasie II wojny światowej opowiedziana z perspektywy ukrywanego siedmiolatka. Poprawnie skonstruowana, skierowana do człowieka w czytelniku, poruszająca wiele ważnych kwestii…
Ale, choć opowieść zaciekawiła mnie, to jednak jest coś w sposobie przedstawiania przez E.-E. Schmitta historii, że między mną a opowieścią tworzy się filtr przepuszczający tylko podejrzenie nabierania mnie na tanie efekty, a skutecznie hamujący przepływ emocji i refleksji. Tym samym, twórczość Schmitta wykreślam ze swoich bliższych i dalszych planów czytelniczych: nie mój autor, nie moja wrażliwość, nie moje oczekiwania.