„Dziennik” Francisa Kilverta stanowi czarującą lekturę dla anglofilów zakochanych w angielskiej prowincji. Autor, anglikański pastor, opisuje codzienność walijskiego pogranicza. Żywo, barwnie, plastycznie. Opowiada o swoich spotkaniach z rodziną, przedstawicielami klasy wyższej, prostymi ludźmi. Przywołuje ich wspomnienia, anegdoty, przesądy. Opowiada o codzienności – spacerach, posiłkach, pracy, ale także o piknikach, tańcach, bójkach i pijaństwie współziomków. Jest osobą niezwykle popularną i lubianą, wiele osób okazuje mu swoje przywiązanie. Będąc szalenie towarzyskim człowiekiem, oswoił jednak również samotność, o czym wspomina kilkakrotnie na łamach dziennika.
Wyrażając ekstatyczną radość istnienia popada od czasu do czasu w egzaltację, ale dla tak czarującej osobowości jestem w stanie przejść nad tym do porządku dziennego. Pomimo, że napisane wiele lat temu jego refleksje, wnioski, uwagi wcale nie trącą myszką a wręcz przeciwnie, wydają się być głoszone przez osobę nam współczesną.
Kilvert był bardzo bystrym i empatycznym obserwatorem, nie umykały mu smutki ludzi mniej uprzywilejowanych od niego; starał się pomagać w ramach porządku społecznego w jakim przyszło mu żyć. Kochliwy romantyk, był niezwykle wrażliwy na wdzięki niewieście, wiele miejsca w swoich zapiskach poświęcił opisom młodych panien, zarówno ich aparycji jak i strojom. Ogromnie lubił dzieci, miał dla nich wiele czułości, niestety nie doczekał się własnych, pomimo iż bardzo ich pragnął.
Polubiłam Franka Kilverta, ciepłego i wrażliwego człowieka, zżyłam się z nim, z jego życiem, codziennością, tak bliską, a tak dawno minioną…