Osoby pozbawione poczucia humoru mogą mieć z Iskaniem felgi problem. A przecież nikt, prawie nikt, za osobę taką nie chciałby uchodzić. Książka ta może więc być swoistym testem na jego obecność, grą platformową, bo przechodząc przez pierwszy jej level, natrafiamy jednak na kolejny.Czy bowiem, poza szczególnym typem snobów i osób ostentacyjnie odwróconych od młodości, kultowi jej ktokolwiek jest w stanie uciec? Kamilowi Galusowi notowanie jej wychodzi nader sprawnie. Staje więc oto przed nami: ciekłokrystaliczna – to mieniąca się, to zglitchowana, to przezroczysta. Jej sztylet to szybolet pokoleniowy; humor zawsze pompują tu dosadne, niczym kick we french house’ie, zabawy brzmieniowe. To także mem-reminiscencja: epoki ogólnomemowej, wczesnego shit postingu oraz świata dawnych podań, które docierały tu sygnałem analogowym jak pokemony z satelity, albo też jako łącznik między epokami: pod postacią owych mas ludowych zasiedlających piwnice kawiarenek zwanych internetowymi, by surfować. Odkrywane warstwy tomiku, na pierwszy rzut oka i ucha złożonego z wierszy modelowo płaskich, zdają się podpowiadać, że krzykliwa jukstapozycja (mająca za zadanie sparaliżować zwłaszcza w finalnym poemacie) nie jest jedynie podstawowym rodzajem broni autora (to jednak strzelanka), ale też tematem głównym: odbiciem i częścią jednocześnie – ogromnego zbiorowiska towarów.