Książka, z której unoszą się alkoholowe opary, pijane słowa nie trzymają pionu, ZSRR jawi się jako twór na kacu, a główny bohater Wieniedikt, zdrobniale: Wienia, no cóż… nawet na moment nie trzeźwieje, a żyje, bo pije, bo inaczej się tam nie da. Mieszkanie w Rosji uwiera i boli.
To nie jest jakiś tam byle pijaczyna, ale człowiek wszechstronnie wykształcony, błyskotliwy intelektualista, który przez swój pijany umysł ( wprowadzony zresztą w ten stan celowo ) filtruje rosyjską rzeczywistość i literaturę, odnosi się do światowych wydarzeń, tworząc na ten temat deliryczne koncepcje. Z treści jego pijackich wynurzeń wyłania się rosyjska epopeja narodowo-alkoholowa, pełna literackich, a nawet biblijnych odniesień. Myślę, że połowy z nich nie wychwyciłam, bom nie Ruska, ale to, co zrozumiałam i tak robi wrażenie. I myślę, że to bełkotanie pijusa w oryginale brzmi zupełnie inaczej i żaden tłumacz nie jest w stanie sprostać takiemu wyzwaniu.
Treść, czyli fabuła właściwie nie istnieje. Otóż: pijany gość wsiada do pociagu relacji Moskwa - Pietuszki i jedzie do ukochanej z warkoczem do samej pupy, w prezencie wiezie orzechy i walizkę pełną butelek. Pije po drodze ze współpasażerami i pijacko peroruje, buzia mu się nie zamyka. Zaczepiają go chuligani. Czy i jak dojechał do celu podróży, czyli do stacji Pietuszki - nie napiszę, zresztą nie to jest istotne.
W trakcie lektury przypomniał mi się inny pijus - Marcin Kania z „Informacji zwrotnej”. Obu panów: i Rusa, i ...