No nie, tego się nie da czytać... Trzysta stron z groszami, a męczyłem ją przez cały tydzień. Po góra kilkunastu stronach desperacko czepiałem się innych zajęć.
Fatalne kreacje bohaterów, na czele z bezpłciowym ojcem Glińskim, fabuła, która co chwilę rwie się w oczach i ani na moment nie potrafi do siebie przyciągnąć, cała ta otoczka, tło - całość prezentuje się równie dziadowsko, co polskie porno.
Cholera, nawet satyra na partie polityczne nie bawi ani trochę.
Pana Wrońskiego uwielbiam za cykl o komisarzu Maciejewskim, przy "Tfu, pluje Chlu..." też bawiłem się nie najgorzej, ale "Officium Secretum" śmiało mogę wrzucić do worka z gniotami i stale wydłużającej się listy literackich zawodów.
Może sprawiło to tło, na które mam ciężką alergię: peerelowskie zaszłości, kto był TW, kto z konspiry, kto w takiej czy innej służbie, lustracja- sracja i inne te cholerne bzdury, którymi niektórzy wciąż wycierają sobie gęby, ćwierć wieku po zmianie ustrojowej.
Uwaga, dygresja!
I tak sobie myślę, że dopóki żyją ludzie z lubością babrający się w takich duperelach, zamiast wziąć się za pracę u podstaw i sytuację obecną, to Polska pozostanie grajdołem i, za przeproszeniem, umysłowym zadupiem Europy.
Brwi mi podjechały na szczyt czoła gdy zdałem sobie sprawę z tego, że ta książka nie broni się absolutnie niczym. Nawet "zagadka" kryminalna wypada tak blado, że już po paru stronach zapomniałem o niej. A najzabawniejsze jest to, że sam autor nie sili się na to, żeby uznawać ją za ważną - trup musi być, ale nie ma co ciągnąć tego tematu, więc zajmijmy się czym innym. Mam nadzieję, że nigdy nie powstanie kontynuacja tego bubla. A postać Glińskiego już chyba na zawsze wryje mi się w mózgownicę jako jedna z najbardziej kuriozalnych kreacji w rodzimej literaturze.