Książkę pożyczył mi kolega zaznaczając, że to petarda i miał stuprocentową rację. Początkowo wydaje się, że jest to prosta satyra na małomiasteczkowe życie w USA. Bo też i bohater wydaje się niewinnym, migającym się od pracy szeryfem zabitego dechami hrabstwa. Z czasem jednak z Nicka Corey`a wyłazi to, kim jest naprawdę. A jest obrzydliwym manipulatorem, dążącym do celu po trupach winnych i niewinnych. Z czasem wizja sielskiego, spokojnego, cnotliwego miasteczka zmienia się w obraz najgorszej zgnilizny zawierającej rasizm, obmowę, cudzołóstwo, kazirodztwo i co sobie jeszcze kto życzy, przykrytego ładnym pozorem. Książka, sprawiająca początkowo wrażenie lekkiej komedii, zmienia się w dramat, którego ciężar będę nosić w sobie pewnie jeszcze długo. Ważną rzeczą, o której obowiązkowo muszę wspomnieć, jest język jakim posługuje się autor. Czuć w nim melodię Południa, która nie zginęła w przekładzie i jest to niewątpliwa zasługa wymienionego na okładce Krzysztofa Majera. Polecam wszystkim tę piękną, choć trudną lekturę.