Przed oczami mam taki scenariusz: piszę tę opinię, trafia w ręce zasiadającego w loży szyderców autora i zostaję bohaterką kolejnych „Pypciów…”, które stają mi kością w gardle. Śmieje się ze mnie cała Polska.
„Pypcie na języku". Będzie krótko, mniej słów = mniej ewentualnych błędów do wyśmiania. Posłużę się przytoczonym przez autora cytatem z książki:
„…mój stosunek do wymowności tej książki jest CHŁODNY, jednakże polecam ją GORĄCO.”
CHŁODNY
- bo zbyt prześmiewczo było, tak bez sympatii do ciemnych, nie umiejących się posługiwać poprawną polszczyzną ludzi. Za to dość protekcjonalnie i moralizatorsko.
- przeczytałam dwa tygodnie temu i w głowie niewiele mi zostało. Ot, książka zaliczona.
- co za dużo to niezdrowo. Znużyło mnie 200 stron takich popierdółek, a moja córka podsumowała, że to zbiór sucharów. Coś w tym jest. Żałuję, że nie czytałam tego tekstu w odcinkach, gdy ukazywały się cyklicznie w prasie, może w mniejszej ilości są bardziej strawne.
polecam GORĄCO ( no, może nie gorąco, ale ciepło)
- bo, przy niektórych pypciach się uśmiałam
- zaczęłam sama zauważać i tropić niefortunne sformułowania ( ale żeby się pilnować? Co to - to nie), czyli językowe pypcie. Fajna zabawa.
- pilnuję się, żeby używać wołacza.
Książka mnie nie oczarowała, raczej rozczarowała. Można przeczytać, a potem u cioci na imieninach zamiast opowiadania dowcipów cytować te pypcie, jeśli się jakieś zapamięta.