Po pierwsze; okładka jest tragiczna. Amy z różą we włosach i rażący morski kolor sprawiają, że zastanawiam się skąd wzięła się taka tandeta??
Po drugie; Mama powtarzała mi zawsze, żeby nie myśleć i nie mówić źle o zmarłych. Muszę się przyznać, że ja tak myślałam właśnie o Amy. Nie przekonuję się i nie doceniam jej jako artystki (chociaż nie twierdzę też, że nią nie jest.) Po cichu więc liczyłam, że dowiem się z tej książki czegoś nowego i cennego, a nie tylko potwierdzenie tego co wcześniej każdy mógł czytać na Pudelku...
Wydawało mi się, że Amy jest też wyniosła i zadziera nosa (Pamiętam co mama mi mówiła!)
Kiedy jednak zaczęłam czytać "Ratując Amy" doszłam do wniosku, że tytuł książki zupełnie nie pasuje do treści w niej zawartych. Najbardziej odpowiednim wydaję się być "Jak dobiliśmy Amy"
Dlaczego??
Każda z osób ją otaczających widziała jej problemy i wszyscy używali pięknych i wzniosłych słów o miłości do niej i chęci pomocy, ale na tym się kończyło...
Dość drażniący i obłudny zdaje się być ojciec Amy, który wysuwa się na pierwszy plan, opowiadając jak bardzo kochał swoją córeczkę, jednocześnie martwiąc się o swoje drugie małżeństwo...:/
Powiem wam, że teraz jest mi jej żal... Najbliżsi traktowali ją tak, jak nieposłusznego dzieciaka o niestabilnych emocjach, zapominając chyba, że sami dołożyli cegiełkę do powolnego upadku i w końcu śmierci Amy...
Narkotyki, alkohol i bulimia to tylko skutki toksycznego związku z Blake'iem, nieporozumień z rodzicami czy przede wszystkim drastycznie ogarniającą tęsknotą i pustką, wiążącą się z brakiem zrozumienia otaczającego ją świata...
Szkoda, że skończyła w taki sposób, ale być może paradoksalnie Amy śmierć sprawiła, że zdobyła większość ilość fanów, którzy zostali poruszeni historią jej życia...
Jak bywa w większości przypadków, nieżyjących już muzyków ...