Książka wydana po raz pierwszy w 1982 roku, czyli jeszcze przed upadkiem muru i zjednoczeniem Niemiec, ukazująca niezbyt pochlebnie życie klasy średniej w zachodnich Niemczech, co, jeśli wierzyć okładce, było specjalnością autora. Jego bohaterowie żyją z dnia na dzień, byle jak odwalając pracę i zdecydowanie pijąc za dużo. Niby RFN, a trochę jak PRL, tylko bez partyjnej nowomowy.
Jupp Scholten ma pięćdziesiąt osiem lat, upierdliwą do bólu żonę i długi staż w firmie budowlanej, w której jest kierownikiem średniego szczebla. Kiedy jego szefowa, a zarazem znajoma od czasów młodości, spada ze schodów ze skutkiem śmiertelnym, Scholten mierzy się nie tylko z żalem po kobiecie, którą lubił i cenił, lecz także z faktem, że jego szefem i jedynym właścicielem firmy został jej bucowaty mąż. Scholten od początku podejrzewa, że Wallmann maczał palce w wypadku Eriki - i nawet dochodzi do tego, jak to mógł zrobić. Podczas gdy policja wydaje się przekonana, że to tylko wypadek, w głowie Scholtena kiełkuje pewien plan...
Nie polubiłam nikogo z bohaterów. Mimo niewielkiej objętości czekałam już z niecierpliwością, aż historia się skończy. Natomiast sama kryminalna intryga - całkiem niezła.