Rafał, najwidoczniej, zdecydował nie sprzeciwiać się losom. Płynął więc z prądem czyli mówiąc inaczej — w zupełności oddał się zapamiętale swej pasji muzycznej. Zdemaskował się sam, skończył z zawodem „pomocnika", jął więc grać otwarcie. W dzień komponował. Oślepły na wszystko, niewidzący zda się nikogo, obcy wszystkiemu, co nie było twórczością, jakby zamierzając powetować lata ubiegłe, wyrzucić nagromadzone skarby dźwięków — komponował i komponował bez końca.
Natomiast, od zmierzchu, aż do późnej nocy grał w dużej sali, przy blasku dwóch świec wysokich, które zapalała Wikta. — Czasami znów, choć rzadziej znacznie — śpiewał. Jakieś przedziwne, nie podobne do żadnych innych melodje smutne i tęskne, o subtelnych słowach marzenia... Jakieś osobliwe hymny o wichrze, morzu i cierpieniu.
Albo czasem, o śmierci... W roztoczy wód wzbierających w morzu... W morzu burzliwem... Kiedy się wzdyma... Podczas nawałnicy w naszyjniku błyskawic. Kiedy morze się wzdyma!
W kilka dni później, rozciekawiony listem syna — do białej willi, z liczniejszem gronem służby — zjechał hrabia-ojciec. Pan hrabia Janusz de Val, osobnik młody jeszcze i zamaszysty, do którego panna Juli wprost łudząco zdawała się podobną — od najwcześniejszej młodości zaliczał się do najzapaleńszych melomanów. - fragment powieści