Cudo, cudeńko! Ale dochodziłam do tego latami. Pierwsze podejście do „Stu lat samotności” wiele lat temu - porzuciłam powieść po 100 stronach, bo dziwaczna. Drugie podejście - audiobook, w ogóle nie umiałam połapać się o co chodzi, gubiłam się w mnogości wątków, postaci, uciekała myśl. Podejście trzecie - zasadnicze, kilka lat temu zaparłam się, że się nie poddam. Do połowy czytałam wkurzając się na chaos, zbyt dużą ilość postaci, tworzyłam na bieżąco drzewo genealogiczne-ściągę, żeby się połapać o kim mowa. Po połowie odpuściłam, odrzuciłam ściągę i potraktowałam jak pisany pięknym językiem obszerny zbiór rodzinnych historyjek nie z tego świata. I wtedy zaczęło być pięknie, magicznie, a z czasem wszystko wskoczyło na swoje miejsce, imiona, koligacje, zdarzenia, chronologia. Dałam się ponieść uroczej opowieści.
O treści i dość monotonnej fabule nie ma się co rozpisywać, bo nie ona jest najważniejsza. Krótko. Fikcyjna miejscowość Macondo, z dala od wielkiego świata, ludzi i cywilizacji, założona przez głównego bohatera powieści - dumny ród Buenidów, przez stulecie tkwiący w osamotnieniu, dosłownym i w przenośni. 100 lat, 6 pokoleń i samotność rodu, jego poszczególnych członków, samotność wśród najbliższej rodziny, osamotnienie z wyboru. 100 lat z miłością, klątwą i kazirodztwem.
Zaczęło się od założyciela rodu Jose Arcadio Buenida, niepoprawnego marzyciela, który skończył przywiązany do kasztanowca oraz Urszuli Iguaran, która będąc głosem rozsądku całej rodziny scalała ją przez pokolenia. Potem pora na pożartego przez mrówki jednego z Aurelianów, który urodził się ze świńskim ogonem. I wreszcie na długi, wieloletni korowód Jose, Aurelianów, Arcadiów i innych. Postaci ulepione z tej samej gliny, ich życie, losy, setki historii dużych i małych, marzenia, dylematy, radości i porażki. Skończyło się to wszystko apokalipsą, aż żal.
„Sto lat samotności” to nie jest książka nowoczesna. Ale moim zdaniem ponadczasowa, uniwersalna i dla każdego. Jeden potraktuje ją jako magiczną telenowelę, ktoś jak cokolwiek dziwaczną sagę z elementami metafizycznymi, inny jako mądrą baśń dla dorosłych, powieść z licznymi odniesieniami filozoficznymi, religijnymi, literackimi i moralnymi , albo po prostu jako znane dzieło noblisty. Trzeba tylko dać się ponieść opowieści, jej czarodziejskiemu, niepowtarzalnemu klimatowi, rozkoszować niecodziennym, magicznym językiem, łatwością czytania i nie traktować zbyt dosłownie. A natłok wątków i zagmatwanie potraktować jako atut, a nie wadę. Do tej książki trzeba się przyzwyczaić, dedykować jej czas i skupienie, a odpłaci pięknem.
Po kilku latach znów wróciłam do „Stu lat…”, skończyłam kilka dni temu. Chciałam szlachetnej odmiany po lekturze powieści sensacyjnych i reportaży. Wróciłam do Macondo, do starych znajomych, czytało się z jeszcze większą przyjemnością i takim samym zainteresowaniem. To jest powieść wielorazowego użytku :)