Tango bez Edka Tomasza Bocheńskiego jest książką zarazem trudną i porywającą. To chyba najrzadsze połączenie w literaturoznawstwie, eseistyce czy krytyce literackiej. Autor nie schlebia gustom odbiorców przyzwyczajanych do coraz łatwiejszej intelektualnie komunikacji. A jednocześnie oferuje czytelnikom wywód frapujący, całkowicie wypłacalny na poziomie wyrafinowanej przyjemności lekturowej. (…) Ostrze bezpardonowego ataku Bocheńskiego nie jest wszakże wymierzone tylko w literaturę piękną. Ona jawi się w istocie głównie jako pretekst, wszak jej genialności, porządności czy nawet nieudatności niewiele może już pomóc bądź zaszkodzić. W dziełach klasyków, szczególnie tych nieżyjących, nie zmienimy już ani sceny, ani zdania. Idzie o coś innego – o spojrzenie na okropny, zadaniem Bocheńskiego, stan współczesnego namysłu nad twórczością. Królują w nim bowiem od lat Witkacowscy „spłyciarze” – w postaci tej konduity widzi autor pierwowzór Mrożkowskiego Edka – którzy czczymi frazesami i pustymi deklaracjami potrafią wszystko opakować. Pisze celnie Bocheński: „Wiadomo, trzeba się mocno upić, choćby frazesem, żeby widzieć jedynie pozór, a i to czasem nie wystarcza. Nie upijam się deklaracjami, nie uczestniczę w tych zbiorowych oszołomieniach. Patrzę na stare zwyczaje nowych ludzi i na nowe – starych". (…) Bocheński analizuje nowszą polską literaturę, a także literaturoznawstwo i krytykę literacką bez taryfy ulgowej: od uwewnętrznionej demonologii aż do powierzchownego perukarstwa; od toksycznej powagi fantazmatu narodowego aż po efekciarstwo światowej ironii i groteski. Pyta przewrotnie o nową tradycję i stary modernizm. (…) Ale taki właśnie ma temperament Tomasz Bocheński: nieufny wobec powszechnych osądów artystycznych, wyzuty z deklaratywnej wiary w intelektualne aksjomaty. Z recenzji wydawniczej Piotra Łuszczykiewicza.