"Miał tylko adres."
Warto czytać cykl z komisarzem Fabio Montalem po kolei - mimo, że akcja za każdym razem jest samodzielna, autor odwołuje się w drugiej i trzeciej części do wcześniejszych wydarzeń, zmienia się również konsekwentnie nastrój głównego bohatera.
To pięćdziesięciokilkuletni policjant, którego życie dryfuje, a on coraz bardziej jest tego świadomy. Jest świadom, że wszystkie kobiety, które kochał utracił na własną prośbę - bo nie potrafił być z nimi szczery, nie umiał się otworzyć, milczał, nie wierzył w siebie ("Niewystarczająco wierzyłem w siebie, aby złożyć moje życie i uczucia w czyjeś ręce" s.125), nie wierzył, że one chcą być właśnie z nim. Nie umiał brać, nie umiał dawać. Przestał kochać życie. Nie umiał oddać w zamian za kawał życia ("A czas w życiu kobiet liczy się ogromnie. Dla nich jest realny. Dla mężczyzn względny"s.74-5), jaki mu ofiarowały, czegoś, co dawałoby im jakąś pewność, poczucie bycia potrzebną, jedyną, zamiast tylko choćby i pełnego pasji seksu i chwilowych czułości. Kto wie, może i policjantowi trudniej stworzyć poczucie stabilności? A przy tym, poza wewnętrznymi wątpliwościami, to odważny, twardy facet, dla którego śródziemnomorskie poczucie honoru i zemsty jest czymś oczywistym, podobnie jak elementarne (inspirowane zachodnim socjalizmem i jego ideałami internacjonalizmu klasowego) poczucie sprawiedliwości społecznej. I nie dziwota - jak wielu mieszkańców Marsylii - wywodzi się z dołów drabiny społecznej: pracowników doków, imigrantów, z jakich od zawsze składało się to portowe miasto. Jest co prawda Włochem z pochodzenia, ale we Francji lat 90-ych, w której coraz więcej zwolenników zyskuje Front Narodowy, wszyscy imigranci (Włosi, Hiszpanie, Ormianie, mieszkańcy Maghrebu czy czarni), choćby nie wiadomo w którym pokoleniu i z jaką świadomością narodową, zaczynają być postrzegani przez "prawdziwych Francuzów" jak Indianie, "rasowo gorsi" czyli Arabowie. A dobry Indianin, jak wiadomo, to martwy Indianin. Wrogość rośnie w czasach kryzysu: "Im bardziej rosło bezrobocie, tym bardziej zauważano imigrantów. (...) W latach siedemdziesiątych Francuzi zeżarli wszystek biały chleb. Ale czarny chcieli jeść sami".(s.145)
Montale - jeden z nielicznych policjantów z sumieniem (ponieważ zna od podszewki środowisko trudnej młodzieży i dotkniętych przez bezrobocie blokowisk), przez co w oczach kolegów jest "za miękki" - zdaje sobie sprawę, że jest na straconej pozycji, ale się nie poddaje. Zwłaszcza, że ze światem przestępczym ma prywatne porachunki. Odzyskując nieoczekiwanie ukochaną kobietę, odzyskuje z nią jeszcze wiarę w życie. Zdaje sobie sprawę, że żeby iść do przodu, nie można żyć w zamknięciu, z lenistwa, bo wtedy człowiek "zadowala się coraz mniejszym. Aż w końcu zadowala się wszystkim. I sądzi, że to właśnie jest szczęście." A do prawdziwego poczucia, że się żyje, nie wystarczy sybarytyzm - umiłowanie muzyki, kuchni i miejsca, w którym się mieszka. Nawet, jeśli to świetna muzyka, kuchnia i piękne miasto, jak Marsylia.
Mimo to tych kilka przepisów, płyt i ciekawych zakątków, którymi autor się dzieli z czytelnikiem, pozostaje z nami po przeczytaniu jako dodatkowy bonus lektury. Ja zapamiętam kilka potraw: foccacha (croque-monsieur)...(języczków dorszy ani lokalnych win spróbować się nie da poza Francją, no chyba że whisky langavulina czy oban); kilka płyt: Miles Davis: Rouge, Marino Marini, Renato Carressone, Camilo Azuquita: Pura salsa, Lightnin' Hopkins, Cabicas (Gypsy Flamenco), Ruben Blades, Astor Piazzolla & Gerry Mulligan - Buenos Aires Twenty years after, Buddy Guy...Są też raperzy, za którymi nie przepada, którzy jednak śpiewają o tym, o czym on pisze: I przejażdżki po mieście. W google'u. Na razie. Mimo, że autor przekonuje, iż w Marsylii nie ma absolutnie nic ciekawego dla turystów - jej piękna nie da się sfotografować. Trzeba się opowiedzieć po jednej z przeciwstawnych stron i dopiero wtedy stajesz się uczestnikiem dramatu, tragedii. Bo to miasto, w którym nawet by przegrać, trzeba umieć się bić.