Poeta Lauriusz stał przy otwartym oknie. Spoglądał na zaśmieconą, pokrytą zielskiem gałęziami ulicę, na pozrywany chodnik i bruk, rozdarte przez pioruny drzewa. Był to bardzo smutny widok. Ale najtragiczniejsza była sama pustka: nikt i nic się nie poruszało, nawet żaden dziki kot nie przemknął wśród ocalałych chwastów […].
- Zostałem sam. Jestem sam na ziemi – mamrotał i z przerażeniem spoglądał na obojętne drzewa, domy, zielsko. Obojętne też było niebo, przypominające wielki, zimny kosz.
- To wszystko przeze mnie – mruczał Lauriusz – przeze mnie, bo tyle przeklinałem. Nie potrafiłem z siebie wydusić jednego dobrego słowa. Jedynie wywoływałem burze i pioruny, powodowałem złamania nóg. Rozbiłem świat na cząsteczki. – Ukląkł i przycisnął czoło do ziemi.
I wówczas coś zabrzmiało, zagrzmiało, zahuczało. Tak jakby ów dźwięk wydobywał się jednocześnie spod ziemi i dobiegał z nieba.
Ilustrował László Réber.