Na samym początku dwie krótkie informacje, które prawdopodobnie mogą komuś pomóc - nie, to nie jest romansidło, i tak, to klasyczny staroć.
Ja nie wiem po czym była George Eliot kiedy pisała, że w "Villette" znajdziemy namiętność i ogień, ale u mnie takich wrażeń nie odnotowano, może do szczęścia właśnie zabrakło odrobiny substancji odurzających. Nadal pierwszą lokatę w moim prywatnym rankingu twórczości sióstr Brontë zajmują "Dziwne losy Jane Eyre", ale ja ciągle łudzę się, że to się może zmienić.
"Villette", przynajmniej jak twierdzi okładka, zawiera wątki autobiograficzne z pobytu autorki w Brukseli, gdzie zakochała się ona w żonatym mężczyźnie. Można więc podejrzewać, że historia będzie naszpikowana emocjami, w końcu to zakazana miłość, a przecież takie uczucia bywają najgorętsze (przynajmniej w książkach). Niestety, biorąc pod uwagę fakt, że to utwór z 1853 roku, właśnie tej namiętności i ognia w książce zabranie! Szczerze mówiąc, lepiej by było, gdyby ta wzmianka wcale się nie pojawiła, bo romansu w tej książce będzie chyba najmniej, a już przynajmniej w wykonaniu głównej bohaterki. O czym więc jest ta książka? O życiu i perypetiach Lucy Snowe, które tak między nami mówiąc, specjalnie porywające nie są. Ale przynajmniej czyta się lepiej niż Dickensa!