Epidemia AIDS w USA w latach 80 ubiegłego wieku. Pierwszy raz na ten temat natknęłam się w „Immortalistach”, ot kilkadziesiąt stron i HIV, który dziesiątkuje środowisko gejów w Las Vegas. „Wierzyliśmy jak nikt” to ten sam okres, też społeczność homoseksualistów, tyle że Chicago, a epidemia nabiera takiego rozmachu, że już nie co dziesiąty umiera, a co dziesiąty przeżywa. Choroba szaleje zbierając śmiertelne żniwo, na HIV nie ma lekarstwa, a więc nadziei. Pozytywny wynik to prawie zawsze wyrok. Jest więc strach przed nieznanym, przed zakażeniem, potem chorobą, śmiercią, a wreszcie przed odrzuceniem i samotnością. Najpierw człowiek chodzi na pogrzeby przyjaciół, potem ich opłakuje, sam zapada na chorobę i wreszcie w cierpieniu umiera, bo śmierć jest nieuchronna, czasem tylko wyrok może być odwleczony. A co w międzyczasie? Oczekiwanie i przerażenie.
Trudno się czyta o śmierci, szczególnie młodego człowieka, a co dopiero o takiej ilości śmierci pierwszo- i drugoplanowych bohaterów, chłopaków, którzy żyją pełnią życia, kochają, bawią się, mają marzenia, a za chwilę ich nie ma.
Na szczęście Rebecca Makkai znalazła na to swój sposób, pisze bez żadnego sentymentalizmu, ale z empatią i delikatnie, choć nie oszczędza czytelnikowi drastycznych szczegółów. A chłopcy padają jak muchy, jeden po drugim, co się z jakimś zaprzyjaźnimy - już go nie ma. Autorka nie oszczędza ani bohaterów, ani czytelnika. Od panoszącej się na stronach książki śmierci daje odetchnąć przy innych wątkach, dużo w powieści sztuki, wystaw, jest Picasso i Modigliani, ich zjawiskowa modelka, handel sztuką i tajemniczy malarz sprzed 100 lat. Jest też Paryż z zamachami terrorystycznymi, artystyczną bohemą i mama szukająca zbuntowanej zaginionej córki , a nawet motyw sekty. Ale przede wszystkim jest w tej powieści dużo miłości - między przyjaciółmi, rodzeństwem, kochankami, matkami i dziećmi, miłości do sztuki i do życia. Miłości, która trwa i toczy się pomimo wszystko, na własnych warunkach, mimo śmiertelnego niebezpieczeństwa, która daje napęd do szczęścia, ale i potrafi nieść zagładę.
Jest też główna bohaterka i jej dzieje. Fiona, zrazu młode dziewczę, które poznajemy na pogrzebie brata, potem, opiekunka i kumpela żyjących, anioł stróż umierających młodych mężczyzn, wreszcie mama, babcia, żona, kochanka, zaś przede wszystkim najlepsza przyjaciółka. Kobieta, o której przyjaciele tak mawiali „ gdybyśmy cię nie mieli, musielibyśmy cię wymyślić” . Mam nadzieję, że finałowa scena na wernisażu sztuki i zamknięte w filmowym kadrze obrazy pomogły jej uporać się z wciąż żywymi duchami przeszłości.
Podsumowując: gorzko - słodka opowieść o czasach i zjawiskach, o których prawie nie miałam pojęcia, bo i skąd. Mnóstwo wątków odległych i współczesnych, różnorodnych, wszystkich ze sobą misternie splecionych. Bohaterowie, z którymi się zaprzyjaźniłam i których losy nie były mi obojętne. Jak ja kibicowałam Yalemu, żeby tylko go nie dopadło! Jak ucieszyłam się, gdy po latach pojawił się cudem ocalony z tej paczki!
Mnóstwo emocji i refleksji o naszej śmiertelności. I niestety odniesień do naszej dzisiejszej pandemicznej rzeczywistości.