Heather niechętnie towarzyszy mężowi Tomowi i dwójce pasierbów Olivii i Owenowi na wakacjach w Australii. Heather boryka się z kruchą relacją z dziećmi i desperacko pragnie poczuć się częścią rodziny. Gdy pojawia się szansa, aby odwiedzić wyspę u wybrzeży Australii, rodzina wykorzystuje to, aby zobaczyć dzikie koale i zacieśnić więzy rodzinne. Popełniają jednak błąd i żałują decyzji o wyprawie. Gdy próbują wydostać się z wyspy, ich działania zostają ujawnione, a rodzina zostaje zmuszona do gry o przetrwanie.
Książka jest jak połączenie australijskiego horroru „Wolf Creek” i „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” . Dla czytelnika od samego początku jest jasne, że Tom, Heather i dzieci będą w niebezpieczeństwie, gdy tylko zgodzą się odwiedzić wyspę „poza mapą”. A kiedy postawią na niej stopę, napotykając obcych ludzi, to tylko kwestia czasu, zanim ich sytuacja stanie się tragiczna.
W większości „Wyspa” jest lekturą uzależniającą. Jej krótkie rozdziały często kończą się momentami, które sprawiają, że chce się czytać dalej. I choć autorowi udało się świetnie stworzyć klimat grozy i zagrożenia, to działania postaci są czasem niedorzeczne. Lepiej wyłączyć myślenie, nie analizować czy dane zdarzenie jest realne i podejść do niej jak do filmu akcji, gdzie bohaterowie wychodzą cało z każdej sytuacji ;)
Zakończenie jest także iście filmowe i bardzo przekoloryzowane. Wszystko ułożyło się jednak zbyt łatwo, a po szybkiej akcji całej książki liczyłam na bardziej wybuchowe zakończenie.
„Wyspa” to dobra książka, która pozwoli na chwilę oderwać się od rzeczywistości. Ale według mnie bardziej zwięzła historia i trochę więcej realizmu naprawdę by jej pomogły.