Moją drugą pasją zaraz po czytaniu książek, są podróże. Lubię poznawać nieznane dla mnie zakątki naszej ziemi. Nigdy w Kalahari nie byłam i raczej się nie wybiorę, a już na pewno nie w tak spontaniczny, szalony sposób jak Delia i Mark Owens.
Mamy rok 1974, gdy młodzi małżonkowie, pełni pasji studenci, organizują szybki, wyjazd na Czarny Kontynent. Owensowie to pasjonaci zafascynowani afrykańską fauną i florą, szukający dzikich miejsc, spokoju i wytchnienia. Celem spontanicznej decyzji o ekspedycji do Afryki, miły być badania drapieżników, żyjących na dziewiczych terenach i zachęcenie świata do ich lepszej ochrony.
„Zapragnęliśmy badać afrykańskie drapieżniki w rozległych, dziewiczych terenach i wykorzystać nasze badania do opracowania programu ochrony tego ekosystemu”.
Z dala od cywilizacji, bez użycia najnowocześniejszej technologii cyfrowej. Polegając tylko na sobie, ufając swojej wytrwałości, cierpliwości i determinacji, przez siedem lat, podróżowali po bezdrożach Kalahari. Po półpustynnej, piaszczystej sawannie w Botswanie w Afryce Południowej. Nie jest to miejsce, w którym łatwo żyć, ale żeby żyć, to najpierw trzeba przetrwać, przede wszystkim trzeba być odpornym na ekstremalne zmiany temperatur. W głównej mierze jest to dom dla wielu wędrownych zwierząt i ptaków.
„Zew Kalahari” nie jest to publikacja naukowa, ale wciągająca, fascynująca podróż, prawdziwa historia, opowiedziana przez dwóch „szaleńców”. O przetrwaniu i niebezpiecznych przygodach wśród dzikich zwierząt. O życiu wśród lwów, hien, szakali, ptaków, jaszczurek i wielu, wielu innych stworzeń, które spotkali Delia i Mark Owens. Polecam.