Książka zawiera opowiadania z podróży - głównie z francuskich kolonii w północnej i zachodniej Afryce, krótkie wspomnienia z Ameryki i szkic poświęcony azjatyckiej legendzie o "Królu Świata".
Szczególnie ciekawe, choć dzisiaj pewnie nieco bulwersujące, wydały mi się poglądy (licujące z duchem czasu) i spostrzeżenia autora z wyprawy na Czarny Ląd. Dzięki lekturze zyskujemy perspektywę, która świetnie obrazuje zmiany, jakie zaszły na świecie w ciągu ostatnich stu lat.
Autor sporo miejsca poświęca opisowi trudów z jakimi muszą mierzyć się Europejczycy postawiwszy stopy na tym gorącym lądzie. "Straszny jest kontynent Afryki, straszny i wrogi istnieniu człowieka." (s. 12) Słońce Afryki jest tak gorące, że rozkłada krew, nuży mózg i drażni nerwy. Do tego śmierć czai się na każdym kroku i to nie tylko ze strony zwierząt wszelkiej maści i kalibru, ale w ciałach jej mieszkańców, gdzie setki drobnoustrojów dziesiątkują ludność. Ossendowski zwraca uwagę na różnice między autochtonami a kolonizatorami. "Murzyni żyją wyłącznie dniem dzisiejszym i nie marzą o polepszeniu swojego bytu." (s. 8) Nie planują przyszłości i nie zabezpieczają się na wypadek przyszłego niedostatku - dlatego docenia "pracę cywilizacyjną" Francuzów, której podejmują się w tak trudnych warunkach. Podaje, że biały człowiek może przeżyć w Afryce ciągiem około dwóch lat, po upływie których powinien wyjechać by odbudować wycieńczony organizm. Sam w czasie sześciomiesięcznej podróży obserwował, że jego organy wewnętrzne nie pracują normalnie, a ciągłe obcowanie z chorobami i śmiercią bardzo źle wpływa na psychikę. Ossendowski chwali Francuzów za ich politykę kolonizacyjną, która różni się od angielskiej tym, że nie jest nastawiona na bezwzględne eksploatowanie zasobów, i która polega na stopniowym przyłączaniu Afrykańczyków do kultury i europejskiego światopoglądu. Pozytywy widzi m.in. w zakładaniu szkół, które budzą pociąg do poszerzania horyzontów i rozwoju, a także wypuszczają wykwalifikowanych pracowników. Podkreśla nieocenione zasługi lekarzy, którzy dzięki swojej pracy i niesionej pomocy przekonują do postępu i chęci współpracy nawet najbardziej oporne ludy ( np. Lobi), ale także agronomów, dzięki którym plony bawełny czy orzeszków ziemnych zwiększyły się tysiąckrotnie. Dla autora, ci samotni, pogrążeni w tęsknocie za najbliższymi, Francuzi są bohaterami i męczennikami.
Z mieszanymi uczuciami czytałam fragmenty opisujące zawchwyt autora nad dżunglą porastającą Wybrzeże Kości Słoniowej. Ossendowski - zapalony myśliwy, już w trakcie swojej podróży dostrzegał, że największa w całej Afryce ostoja słoni i małp zniknie wraz z rozwojem francuskiej kolei i sieci dróg, i chociaż napisał, że nie chciałby dożyć chwili, kiedy zostanie zabity ostatni słoń, hipopotam czy lew, sam przemierzał Afrykę z karabinem na ramieniu. Wyprawa miała na celu nakręcenie pierwszego polskiego filmu przyrodniczego, a także zdobycie "zbiorów" przyrodniczych i etnograficznych dla polskich uniwersytetów i muzeów.
Ciekawymi spostrzeżeniami dzieli się autor z Afryki Północnej, a opisując islamską kulturę podkreśla, że żaden Francuz niosący kaganek postępu nie wdziera się w tradycyjne życie Arabów.
W książce znajdziemy kilka opowiadań, których bohaterami są m.in. dzielni Polacy i wspomnień z innych podróży, jednak one przedstawiają w moich oczach niższą wartość poznawczą i nie wydały mi się tak interesujące jak obraz Afryki widzianej oczami autora.