Cedar Peak na południowym zachodzie stanu Maine to stereotypowa amerykańska mieścina, gdzie życie toczy się swoim powolnym, leniwym rytmem, wszyscy wszystkich znają, a najpoważniejsze interwencje szeryfa to uspokajanie drobnych pijaczków. Centrum rozrywki stanowi lokalny bar u Erniego, gdzie można duszkiem wypić butelkę zimnego piwa i równie szybko wylecieć przez drzwi. Któregoś dnia, do baru wkracza szaleniec z siekierą. Na mieszkańców Cedar Peak pada blady strach. A to dopiero początek kłopotów.
Debiut powieściowy Adama Zalewskiego zamyka się w pokaźnych rozmiarów tomiszczu, bo liczącym ponad 600 stron. Wyraźnie czuć tutaj inspiracje Stephenem Kingiem, choć styl autora, jak i fabularne twisty, mimo częstych zarzutów, nie są dosłowną kalką pisarstwa Króla. Zalewski z iście zachodnią wprawą kreśli klimat sielskiej, małomiasteczkowej Ameryki, w której wątek obyczajowy odgrywa ogromnie ważną rolę. Mozaika postaci jest tak szeroka i różnorodna, że chwilami można się zagubić w tej sieci ludzkich relacji. Poznajemy tutaj osoby, do których uśmiechnęło się w życiu szczęście oraz tych, którzy skrywają gdzieś głęboko swoje mniejsze lub większe grzeszki. Autor miejscami tak drobiazgowo rysuje portrety osobowościowe, że przez moment możemy odnieść wrażenie, że naprawdę znamy tą, czy tamtą postać. Ta przesadna szczegółowość ma jednak swoje zgubne strony. W pewnym momencie warstwa obyczajowa powieści zaczyna w pewien niekontrolowany sposób żyć własnym życiem. Obyczajówka, niczym ciemne chmury na niebie, zaczyna przysłaniać grozę. Efekt jest taki, że czytamy coś, czego tak naprawdę nie do końca chcemy. Być może jest tak, że książka powinna przejść bardziej wnikliwą redakcję i zostać odchudzona z licznych obyczajowych wątków pobocznych, które rozrastają się do zbyt wielkich rozmiarów.
Najlepiej wypada tu wątek Jack’a i Irys, których przygody przypominają skrzyżowanie „Teksańskiej Masakry Piłą Mechaniczną” i „Urodzonych morderców”. Życie rodzeństwa to po prostu zło do kwadratu. Żądza mordu, seksualne perwersje i otaczająca ich zgnilizna moralna to najgorsza z możliwych patologii, która wykreowana zręcznym piórem Adama Zalewskiego nabiera szalenie realnych kształtów. To zdecydowanie najbardziej przerażający i mrożący krew w żyłach element powieści!
U Zalewskiego widać pewną zręczność w pisaniu i bawieniu się słowem. Jego styl wydaje się być już ukształtowany i niespotykanie dojrzały. Kwidzynianin musi jednak popracować nad fabularną stroną swoich książek, bo „Biała wiedźma” wydaje się być powieścią nadto rozdmuchaną i ze zbyt dużym natłokiem wątków pobocznych, które niekoniecznie ciągną do przodu dzieło autora. Pierwsza część książki, z Jack’iem i Irys w rolach głównych, wydaje się zdecydowanie lepsza. Natomiast druga, która bierze pod lupę indiańskie wierzenia i tytułową Białą wiedźmę, spowodowała u mnie tylko ziewanie. W gruncie rzeczy, mogłyby to być dwie zupełnie odrębne powieści i chyba wyszłoby to na dobre prozie Zalewskiego. A tak, zrobił się jakiś dziwny misz masz, który na pewno nie nastraja pozytywnie czytelnika.
Gdyby powieść Adama Zalewskiego skończyła się na historii zwyrodniałego rodzeństwa, byłbym pierwszą osobą bijącą brawo i śpiewającą peany na cześć wielkości autora. Niestety, nieprzemyślana koncepcja książki i doskwierające dłużyzny, pociągnęły „Białą wiedźmę” w ogólnej ocenie znacznie niżej. Cóż, człowiek uczy się na błędach. Jeśli Zalewski wyciągnie wnioski z tej lekcji, to myślę, że w przyszłości może urodzić się spod jego ręki coś naprawdę dobrego. Ciekaw jestem, jak poradziłby sobie autor z bardziej „polską” historią.