Britt ma osiemnaście lat i całe życie stoi przed nią otworem. W czasie wiosennej przerwy, wraz ze swoją bogatą przyjaciółką Korbie, postanawia wyruszyć na wycieczkę w góry Teton, do rodzinnej posiadłości koleżanki, Idlewilde. Britt do tej wyprawy szykowała się prawie rok. Zamierzała przejść cały łańcuch górski i udowodnić byłemu chłopakowi, Calvinowi, że jest twarda tak jak on. W drodze do Idlewilde okazuje się, że auto Britt nie jest w stanie pokonać zaśnieżonej trasy. Dziewczęta po chwili namysłu postanawiają wyruszyć wprost w burzę śnieżną w poszukiwaniu pomocy. Trafiają na niewielką chatkę, w której dostrzegają palące się światła. Zziębnięte walą do drzwi. Ku zdziwieniu Britt, drzwi otwiera Mason, chłopak, którego poznała wcześniej tego samego dnia. Dziewczyna od razu czuje się bezpieczniej, ale czy nie popełnia właśnie największego błędu w swoim życiu?
No, troszkę mi się pochorowało i zwlekałam z napisaniem o tej książce ponad tydzień, ale już jestem. Muszę jednak przyznać, że zwlekałam nie tylko ze względu na chorobę. Po prostu opadały mi witki za każdym razem, kiedy przysiadałam do pisania. Okazuje się, że po raz kolejny dałam się zwieść wysokim notom na LC i GR. Wygląda na to, że nigdy się nie nauczę, że kategorii young adult będę dawała kolejne szanse, a i tak skończy się to zawodem, ale nadal będę próbowała. No ale do rzeczy.
Mam z Black Ice problem. Mój problem to przede wszystkim główna bohaterka. Dziewczyna, która od początku dokonuje błędnych i nielogicznych wyborów; dziewczyna, która za swoją najlepszą przyjaciółkę ma snobkę, która poniża ją na każdym kroku (ale jest bogata, a to przecież najważniejszy aspekt przyjaźni). Dziewczyna, która od roku przygotowuje się na górską wycieczkę, ćwiczy, szykuje ubrania, prowiant... Nie wie jednak, że w góry, w miejsce dzikie, gdzie telefony komórkowe tracą zasięg, przede wszystkim zabiera się telefon satelitarny. Ale nie mogę jej winić, w końcu przygotowywała się do tej wycieczki od roku. Albo autorka zrobiła niedokładny research, ale tego nie wiem. W końcu, gdyby Britt miała telefon satelitarny, całe to gorące law story nie miałoby miejsca. Britt to dziewczyna, która nie potrafi dać sobie na spokój na spokój z chłopakiem, który jej nie chciał. Britt w kółko o nim rozmyśla, zastanawia się, co w takiej sytuacji zrobiłby Calvin, co Calvin by pomyślał, co by powiedział. Ja rozumiem, że to boli, każdy w końcu był zakochany, ale takie rozczulanie się po kilkuset stronach robi się po prostu mało atrakcyjne. Mało tego, do Britt nie dociera, że chłopak, który z nią zerwał najwidoczniej nie chce mieć z nią nic wspólnego, o nie. Ta wyprawa to głównie dla niego. Dziewczyna chce, żeby Calvin też wziął w niej udział, żeby mogła mu pokazać, że nie jest delikatnym i zależnym od wszystkich kwiatuszkiem (którym zresztą jest). Mimo wszystko jest gotowa wybaczyć mu, że zrywając z nią, zrujnował najważniejszą noc w jej życiu (czyt. bal absolwentów *chlip, chlip*), taka jest dobra! Britt jest opryskliwa, złośliwa i, co tu dużo mówić, głupia jak but. Gra w durne gierki, udaje kokietkę, jest zwyczajnie nie do zniesienia. Dowodów na bezdenną głupotę Britt jest mnóstwo, większość z nich zaznaczyłam na czytniku, ale naprawdę nie wiem, czy starczyłoby mi czasu, żeby je wszystkie tutaj wyszczególnić. Poza tym możliwe, że ktoś by mnie pozwał za udostępnianie większej części książki.
Drugi problem, jaki mam z Black Ice, to fabuła. Teoretycznie nie ma się czego czepiać, bo w końcu akcja jest wartka, cały czas coś się dzieje, intryga goni intrygę... a jednak. Fabuła jest zwyczajnie nie z tej ziemi. Nie zrozumcie mnie źle, uwielbiam romans paranormalny, ale Black Ice romansem paranormalnym nie jest. Niby zostało nam to wyjaśnione tak, że nikt nie powinien się przyczepić, bo Mason/Jude wcale nie jest tym złym, on chciał dobrze, ale nie mógł, ma dobre serduszko i w ogóle cud, miód i orzeszki. A jednak spokoju nie daje mi fakt, że Britt i tak wpadła po uszy. Jakby nie patrzeć, chłopak ją uprowadził, ją i jej tak zwaną przyjaciółkę. Mówił, że nie chciał, że musiał, a ja myślałam sobie "matko, przecież to niemożliwe, żeby ktokolwiek dał się na to nabrać". Jednak chyba się myliłam, patrząc na ocenę na LC. Mój problem z Black Ice jest taki, że chłopak, w którym zakochuje się główna bohaterka to porywacz, który mógł pomóc jej uciec, ale nie chciał. Mój problem jest taki, że Britt, mimo że z początku wie, że ma do czynienia z syndromem sztokholmskim, postanawia to zignorować i daje za wygraną, pozwalając obezwładnić się "prawdziwemu uczuciu". Mój problem z Black Ice jest taki, że gdyby taka historia faktycznie miała miejsce, Britt byłaby martwa, a w najlepszym przypadku uwiązana gdzieś w piwnicy, jednak wciąż przekonana o prawdziwości swoich uczuć, bo na tym właśnie polega syndrom sztokholmski.
Moim kolejnym problemem jest sposób, w jaki autorka decyduje się przedstawić kobiety w tej powieści. Wiem, że Becca Fitzpatrick ma jakieś dziwne ciągoty w kierunku mizoginii. Co prawda nie czytałam Szeptem (i po lekturze Black Ice wiem na pewno, że nie przeczytam), ale czytałam na temat tej serii bardzo dużo i wiem, że jej główna bohaterka również okazuje się silna, twarda, niezależna, dopóki na horyzoncie nie pojawia się Prins Czarming i odbiera jej całą wolną wolę. Drażni mnie kreowanie takich postaci kobiecych przez mężczyzn, ale kiedy kobiety same strzelają sobie w ten sposób w stopę, zwyczajnie nie jestem w stanie tego zrozumieć.
Ze względu na tempo wydarzeń, powieść przeczytałam dość szybko. Technicznie jest w porządku, nie ma błędów, co tylko zadziałało na korzyść powieści i poskutkowało dwiema gwiazdkami, a nie jedną.
Komu polecam? Ogólnie odradzam, ale wiem, że należę do mniejszości, której Black Ice nie przypadło do gustu, więc ci, co chcą i tak przeczytają, o ile jeszcze tego nie zrobili.