http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/04/bolesna-droga-przebaczenia-recenzja.htmlSą wspomnienia, których się boimy. Każdy je ma: dla jednych są to wspomnienia jakiegoś wypadku, śmierci kogoś ważnego, czy jakaś wyjątkowo kompromitująca chwila. Pod skórą każdego z nas czają się demony, przed którymi mózg ucieka jak może, najczęściej każąc nam zapomnieć, albo przyjemniej nie myśleć, wmawiać sobie, że pewne rzeczy nie wydarzyły się nigdy, albo, przynajmniej, starać się nie robić nic, co przypominałoby tamte chwile – zupełnie jak wtedy, kiedy nasze palce, czy tego chcemy czy nie, oddalają się od zapalonej świeczki, a oczy zamykają się, gdy ktoś próbuje nam je zakropić. Jednak tak naprawdę nie ma od nich ucieczki, czy tego chcemy, czy nie – one tworzą nas, to, czym jesteśmy. Wpływają na nasze zachowanie, a skrywane wiele lat sekrety potrafią zniszczyć naszą psychikę, jak woda powoli drąży kamień. Ciężko jest to jednak zaakceptować, mimo że z dnia na dzień powtarzamy sobie, że jakoś to będzie, od tamtych złych zdarzeń każdego poranka dzieli nas następna noc. Pewnego dnia to wszystko przyjdzie, wróci się do nas, będziemy musieli jeszcze raz zmierzyć się z tym wszystkim, przeżywając to od nowa i albo polegniemy, albo wyjdziemy zwycięsko, bo, jak mówi przysłowie, co nas nie zabije, to nas wzmocni.
Literatura obyczajowa ma za zadanie rejestrować rzeczywistość, uogólniać jakoś splątane ludzkie losy, zwyczajne, realne, pozbawione jakichś aniołów czy innych mocy pozaziemskich. Autorzy prześcigają się w więc w mniej lub bardziej skomplikowanych fabułach, odgadując, co najczęściej spotyka czytelników, tak, by sprawić, by powieści były im jak najbardziej bliskie. Oprócz uniwersalnych tematów takich jak miłość mężczyzny do kobiety czy zdrada, problemami dotykającymi nas na co dzień są konflikty z najbliższymi nam ludźmi – rodzicami. Wiadomo przecież, że historie rodzinne mogą być nieprawdopodobnie dziwne i tragiczne: to, co przeżyliśmy w dzieciństwie i to, co zafundowali nam mama i tata. Jak twierdzi Zygmunt Freud, w tym okresie kształtuje się osobowość człowieka, więc to, co przeżyjemy, jacy byli dla nas rodzice, zostanie z nami na całe życie, może w formie koszmarnych wspomnień, ran, które często nieświadomie będziemy próbowali zagoić. Niestety, wiem, o czym mówię. Jednak nie wszystkie historie muszą być proste, wynikać ze zwyczajnych kłótni i tak dalej – bywają wielopokoleniowe problemy, będące zazwyczaj dziełem jakiegoś tragicznego wypadku, która wywoła efekt domino, pociągając za sobą zbyt wiele ofiar.
Gabriela Kern jest pisarką, odpowiednio dziwną i kontrowersyjną, nawet wtedy, kiedy nie musi udawać. Życie jej się nie poukładało – mimo że dużo wspomnień z dzieciństwa wiąże się wiejską sielanką, na wszystko rzuca cień matka. Matka, która po wypadku, kiedy Gabriela była mała, wyjeżdża z nowym mężczyzną do Francji na leczenie swoich chorych nóg, zostawiając córeczkę z ojcem, profesorem historii i znanym opozycjonistą w czasach Solidarności. Konflikty z rodzicielką, na Gaby przecież obcą osobą, doprowadzają do tego, że nie chce o niej słyszeć, żyjąc w Polsce i po czasach PRL-u rozwijając swoją karierę. Jednak pewnego dnia Maciej, mężczyzna żyjący z jej matką we Francji, dzwoni do niej z wiadomością o chorobie matki i spodziewanej bliskiej śmierci. Kobieta z początku nie chce tam jechać, broni się, ale ten telefon zapoczątkuje wyprawę w głąb siebie, w swoje wspomnienia – te dobre i te złe – oraz rozpocznie wyprawę ku wybaczeniu, takiemu prawdziwemu, jak z książki, którą główna bohaterka napisała, nie do końca chyba rozumiejąc jej sens.
Największą zaletą książki jest niewątpliwie jej okładka. Ciemne ni to niebieskie, ni to zielone tło zostało zestawione z różową koszulką bohaterki i tytułem w tym samym kolorze, natomiast tył książki jest dyskretnie kremowy, z różowymi napisami. Wszystko tworzy elegancki, minimalistyczny zestaw, bardzo chłodny – wbrew temu, co mamy w tytule – i nowoczesnym. Miłym zaskoczeniem dla mnie była twarda oprawa, świadcząca niewątpliwie o dbałości Wydawcy o szczegóły i o książkę. Prawda jest taka, że jestem estetką, a rogi książek w miękkich okładkach mają to do siebie, że zginają się, podróżując razem ze mną czy przeżywając jedną z tych przygód polegającą na wciskaniu jak największej ilości książek w jak najmniejszą powierzchnię. Zresztą, powieść w twardej okładce przedstawia naszemu mózgowi jakąś większą wartość, tak samo jak dziewczyna z długimi włosami (ekhem). Miło jest taką rzecz trzymać po prostu w ręku.
Muszę powiedzieć, że czytało się naprawdę szybko, co, mimo wszystko, jest zasługą języka, jakim posługuje się Autorka. Jest prosto i przyjemnie, pisarka nie stosuje jakiś ciężkich zabiegów językowych, tylko najprostszymi środkami próbuje stworzyć artystyczny tekst – mamy więc tu dużo przenośni, porównań, gier językowych i tym podobnych, wśród czego sama pisarka kilka razy się gubi i potyka, mimo że udało jej się stworzyć kilka naprawdę błyskotliwych momentów, kiedy uśmiechałam się nawet, mając nadzieję na jeszcze lepsze fragmenty. Czasami sama nie wytrzymuje swojej konwencji i wstawia gdzieniegdzie jakieś zbyt pospolite albo niepasujące do niczego słowo, tworząc zgrzytliwą dysharmonię, co tylko, moim zdaniem, pokazuje, że pisarka powinna naprawdę przejść na prostszy język. Co więcej, styl momentami zbliżał się niebezpiecznie do rokoko, które, jak uważam, jest przesadzoną formą baroku, kiedy indziej muskając przyjemną, chyba najwłaściwszą, polszczyznę potoczoną, sprawiając, że tekst jest bardzo nierówny. Zresztą, bardzo łatwo można zauważyć, że pisarka świetnie radzi sobie ze statycznymi, eterycznymi scenami, na przykład z dawnymi, rozświetlonymi słońcem wspomnieniami Gabrieli niż jakimiś rzeczowymi, pełnymi akcji, w których potrzeba konkretów, suchych faktów, a nie rozwodzenia się nad blaskiem słońca. Trzeba także wspomnieć o dziwnej manierze Autorki, która co jakiś czas wtrąca słowo specyficzny w różne miejsca tekstu, nawet tam gdzie niekoniecznie ono pasuje. Żeby być choć trochę sprawiedliwa, muszę przyznać, że nie występuje ono tak często jak ten legendarny już tekst z młodym, greckim bogiem, który Stephenie Meyer umieszczała na większości kart coraz bardziej zapomnianego już Zmierzchu. Trochę to psuło fabułę i odbiór powieści, najmocniej w miejscach, które wydawały się zupełnie nieodpowiednie na to słowo, ale i tak, po trzech, czterech razach miałam dość nawet tam, gdzie dzwonek budzika czy coś w tym rodzaju był naprawdę specyficzny. Innym mankamentem jest tytułowanie rozdziałów imionami niektórych osób, w jakimś momencie ważnych dla akcji – uważam, że sama numeracja by wystarczyła. Z początku myślałam, że kolejne rozdziały dotyczą poszczególnych osób, tworzących tę historię, trochę jak w Grze o Tron G.R.R Martina albo Koronie śniegu i krwi Elżbiety Cherezińskiej, co mnie bardzo zmyliło, a później zaczęło denerwować. Być może to przez mój mózg, mocno zlasowany tymi książkami nie widzę sensu nadawać takich tytułów rozdziałom, kiedy nie postępuje się z tak z historią, jak powyżsi wielcy twórcy fantastyki.
Opisy wyszły ładnie – z nimi pisarka radziła sobie chyba najlepiej. Nie ma ich wiele ani nie są też zbyt plastyczne, jednak sam fakt ich istnienia, posiadanie jakiejś melodii i przyzwoitego kształtu, jakoś tam oddziaływające na nasze zmysły, sprawia, że miło mi je czytać. Pisarka stara się, by były plastyczne, ciekawe, pełne doznań, może nawet impresjonistyczne, nie ogranicza się do tych nudnych, szkolnych wyrażeń w kącie… czy były tam…, co jak najbardziej mnie zaskoczyło i sprawiło, że poczułam do pisarki pewien rodzaj sympatii. Powinno się przecież chwalić także dobre chęci, nie tylko rezultat.
Dialogi są martwe. Bohaterowie wypowiadają się poprawną, literacką polszczyzną, tak, że czasami mam to niemiłe wrażenie, że czytam nie rozmowę, nie monolog – a takie tu bywają – a komentarz narratora. Nie wiem, czy celem pisarki było jak najwierniejsze oddanie rzeczywistości, bo jeśli tak, to kwestie, jakie wygłaszają bohaterowie niczym w helleńskim teatrze, nie brzmią zupełnie prawdziwie, naturalnie, ludzko. Bo nawet ja tak nie mówię, mimo ton przeczytanych książek – nie mam głowy do wymyślania barwnych metafor, ale i nikt tego po prostu nie wymaga. Poza kilkoma wyjątkami nie ma w nich emocji, jakiejś rozpoznawalnej podświadomie gry uczuć dwóch rozmawiających postaci, wszystko jest płaskie i boleśnie proste, co razem z pięknym, gramatycznym językiem polskim daje wrażenie czytanej na głos, znudzonym głosem, książki. I tak jest lepiej, bo strach pomyśleć o powieściach z dialogami prostymi, albo wręcz prostackimi, wyjałowionymi z tego, co powinna czuć osoba wypowiadająca dane zdanie. To fałsz, który sami, podświadomie, wytropimy.
Gabriela to dość sympatyczna postać. Nie jest może tak barwna i dziwna, jak na pisarkę przystało, ani tak głęboka psychologicznie, na jaką próbowała ją ukształtować Autorka. Ma kilka cech, ma kilka wad, a także mrocznych wspomnień, które determinują jej charakter. Kocha, nienawidzi. Nie udało się pisarce głęboko przeanalizować jej zachowania, dotarcia do najgłębszych, zakurzonych zakamarków duszy, jest więc raczej osobą oglądaną z oddali, nieco zamazaną przez usilne starania pogłębienia jej postaci i zatuszowania kolejnych poprawek i szwów. Nie czuć samotności, jaka powinna ją otaczać, ciężko jest też pisarce znaleźć granicę między pisarskim szaleństwem, depresją (?) jaką przeszła bohaterka i normalnością – między tym, co w Gabie dorosłe, dojrzałe, a tym, co wciąż młode, przez co przypomina nieco Madonnę. No dobrze, przesadziłam. W każdym razie bohaterka nie jest źle skonstruowaną postacią, nie zapada się, ciągnąć za sobą resztę i doprowadzając powieść do ruiny, jak to ma miejsce w wielu przypadkach, ale wyrazistością nie grzeszy, pomimo swoich rudych włosów. Można w niej wyczuć nieco fałszu, pisarskiej kreacji, ale także prawdziwego człowieka, z kości i krwi – brak jednak życia, czegoś, co ożywiłoby tę postać przed naszymi oczami i sprawiło pisarce problemy, bowiem każda pełnokrwista postać chce podążać swoją drogą, niekoniecznie taką, jaką wybrał dla niej Autor. Szkoda, bo potencjał tu był, tyle że może zachowawczość czy jakaś nieumiejętność pisarska sprawiły, że Gabriela jest kolejną postacią z kolejnej książki, niezostającą z nami długo.
Bohaterów drugo – i trzecioplanowych jest kilku, w sam raz tyle, by nie przerażać czytelników ich ilością. Mamy więc przystojnego Łukasza (coś mi mówi, że jeśli pisarka zdecyduje się na kolejną część, to właśnie będzie o związku Gabrieli z tym panem), typowego przystojniaka: seksownego, inteligentnego (prawnik!), oryginalnego, dobrego; słowem, idealnego niemal w każdym calu. Poznajemy także wesołego, mądrego i tak dalej, idealnego syna Gaby, Janka i nawet jego sympatyczną dziewczynę, Zuzę. Jest także Hubert Kern, prawicowy polityk i były mąż Gabrieli, postać poczciwa, ale nie budząca cieplejszych emocji. Istnieje gdzieś na którymś tam planie także i Maciej, poczciwy straszy pan, wciąż kochający swoją żonę oraz Kalina, postać przedstawiona głębiej, chociaż z pewnymi lukami, które, mam taką nadzieję, zapełnia poprzednia część cyklu. Migawkowo zostali przedstawieni znajomi i przyjaciele Gaby z Warszawy – jej przyjaciel i wydawca Błażej, postać dość tajemnicza i intrygująca oraz płasko, nieciekawie przedstawiony Igor, jeden z wielu kochanków kobiety. Sylwetki te nie są dokładne, Autorka przedstawia ich zdawkowo, fragmentarycznie, obdarowując ich dwoma, lub trzema cechami, porządkując ich według schematu czarny/biały – chociaż do tych pierwszych należy tak naprawdę tylko głupi redaktor z radia, ograniczony konserwatysta, nierozumiejący przesłania powieści Gabrysi i podejrzany typ. Trochę przez to za słodko, szczerze mówiąc, szczególnie wtedy, kiedy niewierna matka rehabilituje się w oczach córki.
Fabuła nie toczy się szybko, wręcz przeciwnie, jednak nie ma tu ospałości. Wiele tu przerywników w postaci wspomnień, tworzących właściwie szkielet powieści, ale i tak wszystko jest prosto i miło skonstruowane, nawet wtedy, kiedy pisarka tworzy – a przynajmniej stara się – niejednoznaczne sytuacje, nadając opowieści jakiś rys oryginalności i nieprzewidywalności (z różnym skutkiem, niestety) Przez jakieś osiemdziesiąt procent objętości książki Gaba mieszka w swojej samotni na Mazurach, jednej z tych sielskich posiadłości, które tak bardzo uwielbiają nie tylko polskie pisarki, a różni ludzie przyjeżdżają do niej, determinując to, co się dzieje, to, co myśli. Na końcu akcja trochę przyspiesza, nie na tyle jednak, by mówić o jakimś przyspieszeniu, zapierających dech w piersiach scenach i tym podobnym. Pisarce przez cały ten czas udaje się utrzymać delikatny, kameralny klimat, unoszący się nad powieścią (może jednak zbyt słodki i sentymentalny), a fabuła ma rytm, dzięki któremu nie nudzi się czytanie, nawet wtedy, kiedy dzieje się coś mniej istotnego lub po prostu nudnego. Pisarka zgrabnie uniknęła dłużyzn i niepotrzebnych fragmentów, a wątki, które ze sobą splata, nie urywają się w przypadkowych miejscach – zresztą trudno byłoby to zrobić, skoro nie jest ich dużo. Nie można nie zaznaczyć, że nielogiczności w akcji się zdarzają, jak choćby fragment, w którym Gabriela pływa po jeziorze w czasie burzy (brr) , w dodatku nago, ale ciężko zarzucić jakieś większe niekonsekwencje – wszystko wydaje się starannie skonstruowane, rozplanowane, bez żadnego miejsca na przypadek. Z jednej strony sprawia to, że fabuła jest jakby bez duszy, z drugiej strony to nalepszy sposób na uniknięcie kłopotów i, na przykład, zmieniania połowy książki, czy słuchania wymówek na temat nielogiczności, nierówności akcji.
Można by powiedzieć, że książka nie wyróżnia się niczym, bo to jest prawda. Wiele możemy znaleźć opowieści o matkach, córkach i ojcach – najróżniejszych problemach, przed jakimi stawia rodziny życie. Z różnych punktów widzenia, niektórzy bowiem próbują – tak jak Autorka tej książki – w jakiś sposób usprawiedliwić postępowanie rodziców, inne natomiast zrzucają winę na nich, na osoby postronne, na los, na dzieci. Ile ludzi, tyle historii, chociaż, co w jakiś sposób pokazuje ta książka, pewne motywy są nieśmiertelne, bardzo uniwersalne. Wspomnienia. Te złe, o których nie chcemy pamiętać, które zamiatamy pod dywan, od których uciekamy. I te dobre, na których wspomnienie się uśmiechamy, albo płaczemy, tak jak ja, bo wiadomo, że już nigdy nie wrócą, nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki. Wybaczenie to chrześcijańskie uczucie, tak bardzo trudne, ale i niezwykle potrzebne – co pokazuje ilość książek na ten temat, ilość powieści. I to jest właśnie jedna z nich, różniąca się tylko innych tym, że Autorka wplotła do swojej powieści inne realia, kostiumy, słowa, myśli i bohaterów; inne miejsca. Ale tak naprawdę to kolejny, nawet nieróżniący się głos w dyskusji o rzeczy uniwersalne, kolejna kopia historii o tym, jak trudne jest przebaczenie i zapomnienie.
Tytuł: „Upalne lato Gabrieli”
Autor: Katarzyna Zyskowska-Ignaciak
Moja ocena: 4/10