Tucia Hatherley porzuciła medycynę po tragicznych wydarzeniach na sali operacyjnej. Zamiast tego, ledwo wiążąc koniec z końcem, pracuje w fabryce gorsetów. Kiedy na skutek kolejnych dramatycznych okoliczności traci i tę pracę, zdesperowana przyjmuje propozycję Hueya, wędrownego showmana i dołącza do jego nietypowej grupy. Razem podróżują po Ameryce i sprzedają cudowne specyfiki na wszystkie choroby. Tucia ma wyrzuty sumienia, bo wie, że to, co robią jest oszustwem, próbuje się więc uwolnić od Hueya, jednak nie jest to łatwe…
Przyznam szczerze, że po przeczytaniu opisu okładkowego tej książki spodziewałam się czegoś innego. Otóż zdradzę Wam, że wątki huraganu w Galveston, do którego nawiązuje tytuł i wspomniany blurb, pojawiają się dopiero pod koniec tej opowieści, wręcz na jej ostatnich stronach. Moje streszczenie odnosi się trochę bardziej do całości, bowiem przez większość historii podróżujemy wraz z Kompanią Medyczną Zadziwiającego Adolphusa po Ameryce i poznajemy lepiej Tucię oraz jej towarzyszy. A jest co poznawać, bo każda z tych osób, z główną bohaterką na czele, przeżyła i doświadczyła naprawdę wiele.
Trochę mnie wymęczyło to nagromadzenie dramatów, tragedii i trudnych wspomnień. Zarówno Tucię, jak i innych członków kompanii, życie nie tylko nie rozpieszczało, ale wręcz kopało i przyduszało do ziemi. Już wystarczyłoby, że doktor Haterley rzuciła wymarzoną i wywalczoną pracę w szpitalu po swoim błędzie na sali operacyjnej, który skutkował śmiercią pacjenta. Autorka jednak musiała ją obarczyć do tego niepełnosprawnym dzieckiem i trudnościami ze znalezieniem pracy, a także problemami natury psychicznej. I nie tylko tym, ale nie chcę za wiele zdradzać z treści. Podobnie jest z innymi postaciami – olbrzymką Fanny, Calem ze zdeformowanymi nogami, czy z Darlem, który ma mroczną przeszłość. Dla mnie to było czasem trochę zbyt wiele…
Jednocześnie podziwiam, że autorce udało się zbudować z tego tak klimatyczną opowieść. Nie ma tu jednak ciepła, czy jakiegoś pudrowania rzeczywistości, wręcz przeciwnie – wszystko jest ponure, mroczne, nie brak obrzydliwości wszelakich i ludzkiej podłości. Do tego pani Skenandore nawiązała do prawdziwych wydarzeń historycznych, to znaczy do huraganu w Galveston, tragedii, której skutkiem była śmierć tysięcy osób. A dodatkowo w swoją opowieść wplotła
działalność wędrownych sprzedawców, którzy pod pretekstem różnych pokazów proponowali ludziom swoje podejrzane specyfiki, leczące wszystkie choroby.
Nie można też zapomnieć o tym, że ta powieść ciekawie pokazuje trudności, jakich pod koniec XIX wieku doświadczały pionierki w dziedzinie medycyny, pierwsze wykształcone i praktykujące lekarki, jak musiały walczyć z uprzedzeniami, torować sobie drogę do pracy w zawodzie. Świetnym tego przykładem jest Tucia. I chociaż jej doświadczenia są podkoloryzowane, to jasno widzimy w tej historii, jak silne musiały być te pierwsze kobiety oficjalnie parające się medycyną, jak wiele musiały czynić, żeby znaleźć swoje miejsce w męskim środowisku lekarskim. Dodatkowo autorka zaopatrzyła swoją książkę w skróconą listę źródeł, z których korzystała, więc zainteresowani mogą poczytać więcej na wspomniane wyżej tematy.
Dużo się w tej książce dzieje, jest tak dynamiczna i dramatyczna, że idealnie nadawałaby się na wykonany z rozmachem hollywoodzki film. I mam wrażenie, że to jest trochę problemem tej powieści – za dużo tu wszystkiego, jakby autorka o zbyt wielu rzeczach chciała opowiedzieć. Z drugiej jednak strony – dzięki takiej intensywnej, dynamicznej akcji oraz dzięki ogromowi emocji, jakie wyzierają z tej opowieści, czyta się ją naprawdę z dużym zainteresowaniem. Ja sama, mimo jej niemałej objętości (458 stron), przeczytałam tę książkę w dwa dni, tak mnie wciągnęła. Ogólnie więc, mimo pewnych wad, oceniam ją bardzo pozytywnie. I Wam polecam, jeśli lubicie takie książkowe podróże w czasie…
Recenzja we współpracy z Wydawnictwem.
Pierwotnie ukazała się na blogu.