„Nikt nie zniszczy mnie bardziej niż ja sama”
Znacie to uczucie, gdy po skończeniu książki dosłownie gapicie się w ścianę i macie totalny mętlik w głowie? Gdy zakończenie wzbudza Was takie emocje, że chcecie płakać i śmiać się jednocześnie? Gdy nienawidzicie tego, jak skończyła się książka, a jednocześnie nie wyobrażacie sobie innego końca. Ja tak miałam w przypadku tej książki.
„I odpuść nam nasze winy” to ostatnia część trylogii o Rosalie Evans. Razem ze swoim przyjacielem Brucem dalej pracują nad rytualnymi morderstwami. Ciężką pracą sprawiają, że wszystkie zawiłości powoli się prostują. Jednak, żeby nie było łatwo, Rosalie wciąż nie może pogodzić się ze śmiercią męża i wciąż dręczą ją koszmary.
Nie wiem, od czego zacząć tę recenzję. Myślałam, że emocje już mi opadły i będę mogła napisać Wam, jak odebrałam tę książkę. Jednak wciąż na myśl o potoczeniu się losów Rose i Bruce’a mam łzy w oczach.
I to chyba jest najlepszy komplement. Po kilkudziesięciu godzinach od zakończenia emocje wciąż mam w sobie tak żywe, jak zaraz po zakończeniu. To, w jaki sposób Aleksandra zagrała na mojej duszy, jest niewiarygodne.
Od początku książki czułam, że autorka konsekwentnie wyprowadza nas w pole, ale zupełnie nie miałam pomysłu na to, w jaki sposób potoczy się ta historia. Podczas czytania można było wychwycić niuanse, które zapowiadały koniec. Ale robiły to w taki sposób, że nabrały sensu dopiero po ostatnim zdaniu.
Od tej książki nie mogłam się oderwać. Co prawda ma zaledwie 200 stron, ale jest to 200 stron najwyższej jakości. Cała fabuła była skonstruowana genialnie. Tam każdy element miał swoje miejsce i był ważny. Wielką rolę odegrała tutaj symbolika i tło, które w pewien nieśmiały sposób naprowadzały na rozwiązanie zagadki.
Czytając książkę, zanurzyłam się cała w tej historii. Poczułam ją każdą cząstką siebie. Uderzyło mnie cierpienie Rosalie. To jak próbowała walczyć. Uderzyło mnie zdeterminowanie Bruce’a, który nie odpuszczał i walczył o Rose.
Autorka przepięknie zbudowała relację między bohaterami. Tam nic nie było wymuszone, wszystko przychodziło naturalnie. I dlatego tak bardzo weszłam w tę książkę. Dosłownie wsiąknęłam w tę opowieść. Żadne dźwięki z zewnątrz do mnie nie docierały. A obrazy, o których pisała Ola, miałam jak żywe przed oczami.
Czy jestem zadowolona z tej przygody? Jak najbardziej. Chociaż jest mi smutno, że to już koniec. Że musimy rozstać się z Rose i Brucem. Ale to tylko dowodzi, jak świetna była ta trylogia. Jak bardzo wkradła się w moje łaski.
Autorka tymi niepozornymi książkami pokazała, jak powinno się pisać thrillery psychologiczne. Jak zwabiać czytelnika w pułapkę i jak wyprowadzać go w pole. Jestem pod ogromnym wrażeniem zakończenia. I to zakończenia przez duże Z.
Czy polecam tę trylogię? Myślę, że moja recenzja doskonale odpowiada na to pytanie. Można by tu polecieć klasykiem o pewnym zwierzęciu w lesie... Ale po co? Dowodem na to, że polecam tę książkę, niech będzie to, że trafia do mojej topki tego roku.