S.J. Kincaid jest autorką, która nie idzie na łatwiznę i nie bazuje na utartych schematach tak jak wielu współczesnych autorów. Właśnie dlatego jej pierwsza powieść, "Insygnia. Wojny światów", jest tak oryginalna i wyróżniająca się na tle innych powieści młodzieżowych. Zarówno z tym tytułem, jak i z samą autorką, miałam sporo do czynienia jeszcze przed polską premierą, więc wiedziałam, czego się spodziewać. Wiedziałam też, że będzie to wyjątkowa książka. I nie myliłam się.
Tom Raines nigdzie nie zagrzewa miejsca. Żyje z dnia na na dzień, koczując w hotelach i jedząc niezdrowe fast foody u boku nadużywającego alkohol ojca-hazardzisty. Tom chciałby być kimś wyjątkowym - niestety, za sprawą nałogów ojca nie ukończył nawet szkoły podstawowej. Umie za to dobrze grać.
W dobie trzeciej wojny pozaziemskiej, odgrywającej się za sprawą dronów w kosmosie, takie umiejętności są jednak w cenie. Toma dostrzega generał Marsh i werbuje go do szkoły, która zajmuje się szkoleniem rekrutów do walk w przestrzeni kosmicznej. Jest tylko jeden szkopuł: by trafić do szkoły, trzeba pozwolić rządowi na wszczepienie sobie do głowy mikroprocesora neuronowego, który wzmacnia funkcje mózgowe...
Wygląda na to, że zakochałam się w tej książce. Serio, czytało mi się ją naprawdę przyjemnie, a fakt, że dotyczyła ona czegoś nowego, o czym do tej pory nie czytałam, jeszcze bardziej potęgował tę przyjemność. Autorka miała świetny pomysł, do realizacji którego naprawdę się przyłożyła! Dzięki temu mogłam dokładnie poznać akademię i rządzące nią zasady, a także zrozumieć ideę wojny pozaziemskiej. A na prawdziwe bitwy przyjdzie jeszcze pora. Na razie takowych brakuje, ale pamiętajmy, że to dopiero wstęp do serii.
Choć bardzo mi się podobał świat ukazany w szkole rekrutów i relacje między nimi, to jednak bardziej zafascynował mnie świat gier wirtualnych. Bohaterowie w trakcie szkolenia uczestniczą w tzw. symulacjach. Podłączają swoje mikroprocesory do wirtualnej rzeczywistości i niejako przenoszą się w różne miejsca. Tam nie ma znaczenia, kim jesteś. Możesz walczyć przeciwko samurajom albo wziąć udział w wojnie Wikingów. Wszystko jest możliwe. Jest to absolutnie fascynujące, gdyż rekruci mogą brać udział w realnych wydarzeniach, a także w takich, które nie miały miejsca, dajmy na to, odwiedzając Kamelot i dwór króla Artura. Dajcie mi możliwość wzięcia udział w bitwie o Helmowy Jar lub Bitwie Pięciu Armii, a bez szemrania dam sobie wszczepić choćby i cały komputer stacjonarny, skaner i drukarkę.
Bohaterowie powieści są wykreowani w sposób niezwykle wyrazisty i kładący nacisk na ich indywidualne cechy. Choć uzbrojeni w mikroprocesory neuronowe powinni być na ścisłość tacy sami, różnią się od siebie pod wieloma względami i tak naprawdę na każdym kroku byli w stanie mnie zaskoczyć. Autorce udało się nadać im cechy, z którymi byłam w stanie się utożsamić i nawet naczelna antagonistka Toma, tajemnicza Meduza, wzbudziła moją sympatię. A rzadko się zdarza, bym bezproblemowo polubiła wszystkie postaci, które są istotne - w mniejszym lub większym stopniu - dla rozwoju fabuły.
Mało Wam jeszcze plusów tej lektury? Dobrze, to podam Wam jeszcze jeden! Książka jest momentami tak zabawna, że zaśmiewałam się do rozpuku ze łzami w oczach. Zwłaszcza, gdy rekruci ćwiczyli programowanie i atakowali się nawzajem wirusami, które mieszały w głowach i kazały poszkodowanym wydawać dziwne odgłosy. Naczelnym dowcipnisiem jest, a jakżeby inaczej, Tom, więc nie zdziwcie się, gdy najśmieszniejsze momenty dotyczyć będą jego poczynań. Dla mnie humor jest niezwykle istotny, dlatego bardzo cenię sobie autorów, którzy potrafią mnie rozśmieszyć. S.J. Kincaid zdała u mnie egzamin na szóstkę.
A na koniec ostatni plusik: wydanie. Okładka jak zwykle jest piękna i jak zwykle ładniejsza od zagranicznych. Błędów i literówek w zasadzie brak i tylko jedno może stanowić mankament tej powieści. To dopiero pierwszy tom! A na drugi pewnie sobie trochę poczekamy... Dobrze, że fizycznie kolejna część już istnieje, więc na ścisłość może nie będzie to aż tak długo, jak mi się wydawało.
"Insygnia. Wojny światów" to tytuł nader intrygujący i oryginalny. Z pewnością pozostawia konkurencję daleko w tyle. A przy Tomie Rainesie nawet Neo z "Matrixa" wymięka. Myślę, że warto przekonać się na własne oczy, jak dobrą i wciągającą książką okazała się najnowsza pozycja od Wydawnictwa Literacki Egmont. Od siebie polecam pierwszy tom "Insygniów" z całego serca.
Ocena: 6/6