Co może łączyć złodzieja złota, wojskowego po przejściach i dziewięćdziesięcioletnią staruszkę? Ktoś dowcipny może odpowiedzieć: powieść, którą starasz się, drogi CzytaczuAdamie, oczarować szanowną publiczność.
Ale nie o to chodzi. Warto odpowiedzieć na pytanie, jakie nici fabuły „Lasu powieszonych lisów” łączą te trzy postaci. Na samym początku powieści nic ich nie wiąże. Nawet więcej – gdy zaczynamy czytać „Las …” nic nie wskazuje że spotkamy na kartach tej powieści właśnie te postaci. Postaci same w sobie absurdalne. A połączenie ich losów jest tak pozbawione sensu, jak melonik na głowie Egona Olsena, bohatera serii o gangu nieudaczników. To nic że Duńczykiem był ów melonik. Widoczne jest podobieństwo mentalne między powieścią Arto Paasilinna a „Gangiem Olsena”.
A przecież tak zwyczajnie rozpoczyna się „Las powieszonych lisów”. Zawodowy gangster Oiva Juntunen oraz jego wspólnicy okradli wypełniony złotem statek. Jak przystało na opętanego gorączką złota watażkę, Oiva nie chce się nim dzielić nawet ze swoimi pomagierami. Juntunen postanawia przed nimi uciec, by zachować należące do nich sztabki.
Gotowy scenariusz filmowy? Owszem, owszem. Tak wiele scenariuszy filmowych się rozpoczyna. Niedawno zmarły francuski aktor Alain Delon zagrał w wielu takich filmach. To nic nowego w literaturze sensacyjnej.
Ale Paasilinna łamie stereotyp takiej „już znanej” opowieści. Wysyła swego bohatera w głąb dziewiczego lasu. W głąb fińskiego dziewiczego lasu, podkreślmy. W którym wszystko może się wydarzyć. Może się wydarzyć wojskowy po przejściach i może się wydarzyć dziewięćdziesięcioletnia staruszka. Ale i również lisie szczenię, i …
… i wiele innych atrakcji. Intrygujących, pozbawionych tandety i ciężkości życia. Hasło wybite na okładce powieści mogło by brzmieć: „Jeśli chcesz odpocząć od otaczającej cię rzeczywistości – przeczytaj „Las powieszonych lisów”. Bo rzeczywiście, im bardziej zagłębiamy się w powieść ( a tak naprawdę fiński las), tym bardziej jesteśmy oddaleni od własnego miejsca zamieszkania. Czyli inaczej mówiąc: odpoczywamy.
A zarazem śmiejemy się. Ta aluzja wobec melonika Egona Olsena jest jak najbardziej na miejscu. Ja naprawdę czekałem aż za któregoś drzewa ( tajga to tajga) wyskoczy deux ex machina, i jeszcze bardziej narozrabia w powieści niż Arto Paasilinna przewidział. Bogiem a prawdą w „Lisach …” jest taki ktoś! I to ktoś, kogo byśmy nie podejrzewali o takie „dzikie” zachowanie. A zwycięzcą plebiscytu na najodważniejszą postać powieści jest ...
Język którym została napisana powieść Autor powieści przystosował do treści. Lekki, łatwy w odbiorze, od czasu do czasu kolokwialny. A nawet brutalny. Toż jesteśmy w środowisku złodziei i policjantów. Lecz Paasilinna, na całe szczęście, nie przesadza w epatowaniu niecenzuralnych wyrażeń. To dobrze. Zbyt dużo nieczystości językowych jednak zagłusza styl całej powieści. Inaczej mówiąc: sceny z wulgaryzmami jak najbardziej wynikają z treści, nie są jakby obok opowieści. Mają swój udział w opowieści.
Ktoś może przecież powiedzieć że ten kolokwializm językowy w powieści może zbyt długo trwa. Jest nazbyt widoczny. Może i tak jest. Ale daję słowo czytacza: powieść kończy się w najodpowiedniejszej chwili, gdy już wszystkie światła przygaszone, wokół ściele się cisza i spokój.
Nie jest to powieść, którą zapamiętam na dłużej. Nie musi być. To taka powieść, która daje radość na krótko. 100 metrów, ale przez płotki. Bo natrudzić się też trzeba, aby przebrnąć przez tajgę, to jest przez powieść. Ale gdy przebrniemy, gdy już przeczytamy, zauważymy przecież że dawno już minęliśmy „nasz” przystanek, i pora wysiadać z autobusu/tramwaju/metra/pociągu.
Ocena 5/6