Kiedyś usłyszałam, że jeśli chodzi o pisanie książek, wszystko już było. Że nieważne jaki pomysł wpadłby nam do głowy, z jak wielkim zapałem przystąpilibyśmy do stworzenia wspaniałej powieści, ktoś kiedyś już to wymyślił. Może rzeczywiście tak jest, bo książki zaskakują nas już coraz rzadziej, a naprawdę trudno trafić na coś, co nie kojarzyłoby nam się z czymś, z czym zetknęliśmy się wcześniej. Trudno już oderwać się od utartych schematów, niczym nie różniących się od siebie bohaterów, wciąż tych samych historii z niemal identycznymi rozwiązaniami, niczym niezaskakujących nas czarnych charakterów.
Przy „Córce burzy”, do której przysiadłam z wielkim zapałem po długich oczekiwaniach, moje uczucia co do powtarzalności tematu mieszają się między sobą i trudno jest mi wyraźnie i jednoznacznie stwierdzić, czy jest to coś całkowicie innego, czy znów to samo. Tutaj moja opinia ma bowiem dwie strony i tak też na obie zamierzam zwrócić szczególną uwagę.
Bohaterka, nasza tytułowa Córka burzy, Czarny Łabędź, urokliwa szamanka nazywana Odylią niczym z Jeziora łabędziego lub zwyczajnie - Eugenie Markham, choć wydaje się nie mieć w sobie nic nadzwyczajnego, życie na pewno ma niezwykłe. Poznajemy ją w sytuacji dość nietypowej, o ile kogoś nie dziwi rozmawianie z opętanym... butem. Jak się jednak okazuje, podobne sytuacje zdarzają się Eugenie na tyle często, aby już dawno zdecydowała się na podporządkowanie im swojego życia - codziennością jest dla niej wypędzanie duchów i przeganianie złośliwych demonów. Przed Genie pojawia się nowa misja, która budzi w niej wiele wątpliwości (jak się okazuje - całkiem słusznie), bo czeka ją zadanie uratowania młodej dziewczyny z rąk podstępnych czarowników, którzy rządzą światem całkiem niezwyczajnym, nazwanym Tamtym Światem, zamieszkałym przez nie-ludzi, duchy, potwory, a także szlachtę, która włada nieograniczoną magią. Decydując się wyruszyć w tą podróż, ściąga na siebie wiele problemów, a także tajemnic z przeszłości. U jej boku walczą zniewolone duchy, które pragną jej śmierci, mężczyzna-czarownik, od którego powinna trzymać się z daleka oraz drugi, który skrywa inny ciekawy sekret... Wszystko zaczyna przybierać inne kształty i to bardzo zaskakujące.
Trzeba przyznać, że sama historia jest dosyć niecodzienna i może nawet niespotykana. Czyta się ją z lekkością i przyjemnością, zupełnie jak wszystkie inne serie Richelle Mead, której styl budowania świata i tworzenia bohaterów wraz z całym bagażem emocji i przeszłością zawsze są przyciągające dla miłośników urban fantasy. I chociaż Mead należy do moich ulubieńców w tym gatunku, czytając też inne książki, z przykrością stwierdzam, że jest tu wiele - co prawda nie do końca potwierdzonych, a jednak dla mnie bardzo widocznych - wpływów. Może to prawda, a może to po prostu kolejny efekt wspomnianego „wszystko już było”, bo nie znalazłam potwierdzenia, aby autorki, które wymienię dalej, miały być inspiracjami czy też ulubieńcami Mead.
Skojarzenia nasuwały mi się same i to już od pierwszych stron czytania. Czytałam zarówno serię o Sukubie oraz Akademię Wampirów, a jednak Czarny Łabędź wydawał się mi mieć całkowicie odmienny styl i sposób kształtowania świata i bohaterów (a przecież jest to seria, którą Mead zaczęła tworzyć jako ostatnią). Pierwsza myśl - skojarzenie do serii o Anicie Blake Laurell K. Hamilton. Tutaj jest przecież podobnie. Bohaterką jest ładna kobieta, która zajmuje się siłami nadprzyrodzonymi. Ten „drugi” świat tu także jest znany ludziom, a ona jest najlepsza w swoim fachu. Co więcej: niestroniąca od mężczyzn (podobnie jest tu ich dwójka: król Dorian, kojarzący się z mistrzem miasta Jean-Claudem - obaj mają podobne charaktery, a także w równie specyficzny sposób okazują swoje względy naszej bohaterce; Kiyo, który przywodzi na myśl hamiltonowego Richarda, już samym faktem, że obaj są zmiennokształtni [Kiyo jest tu akurat jedynym zmiennookształtnym], a ich sposób okazywania uczuć jest także podobny), pewna siebie i świetnie posługująca się bronią. Inne podobieństwa, które mi się nasunęły to podobieństwo do Królowej lata Melissy Marr. Tu znów ma znaczenie Dorian, lecz w inny sposób. Tu mam na myśli nie charaktery (choć te także były podobne do siebie, ale może taka po prostu postać wiążę się dziś z największym upodobaniem), ale to, dlaczego uwodzi bohaterkę. Tam, Król lata, uwodził, ponieważ potrzebował jej jako Królowej to zapanowania nad tym dwupoziomowym światem, tutaj chce by została Królową, aby mogła urodzić dziecko Króla Burz z tych samych powodów. Dalej, budowanie świata tu nazywanego „Tamtym Światem”, u Libby Bray w trylogii Magicznego kręgu nazywa się on „Międzyświatem”. Historia podobna: świat piękny, ale i zmienny; gdy człowiek do niego wchodzi, przebywa tam tylko jego dusza, a ciało pozostaje (wyjątkiem jest Eugenie, która posiada tą specjalną umiejętność przejścia wraz ze swoim ciałem); pierwszy najazd szlachty przypomina mi pierwsze spotkanie z Makowymi Wojownikami.
Być może ktoś uznałby to za siłowe szukanie podobieństw, ale od czasu, gdy przeczytałam tamte opowieści, minęło już trochę czasu (poza szóstym tomem cyklu o Anicie), a jednak te myśli same pojawiły się w mojej głowie nieproszone. Trudno jest jednak uznać jednoznacznie czy to jedynie podobieństwa, wpływy, czy coś więcej. Wiem, że Laurell K. Hamilton wydała pierwszą część o Anicie w 1993 roku, Libba Bray w 2003, a Melisa Marr w 2007, natomiast Stormborn ukazała się najpóźniej, dopiero w 2008 roku. Więc może jest w tym jakaś prawda, jednak ja nie jestem w stanie tego potwierdzić ostatecznie.
Wracając do samej książki, przyznać muszę, że po świetnym początku było kilka rozdziałów, które wydawały się nie mieć szczególnego sensu. Ciągłe powtarzanie, jakoby Eugenie była tą, której wszyscy pragną z niewiadomych przyczyn, mogło nużyć powtarzane po raz kolejny i kolejny. Dalej jednak opowieść nabiera tempa, bohaterowie się zmieniają i kształtują na naszych oczach, podejmują decyzje w mgnieniu oka, kierowani sercem (a może instynktem?). Pojawiają się zabawne sytuacje, drobny, lecz dobrze skonstruowany humor, wspaniałe nawiązania do mitologii, które nadają solidny charakter całości i świetnie dopełniają historię oraz te drobnostki, które jednak zawsze tak bardzo mnie cieszą, jak pidżamowy fetysz czy zamiłowanie do układanek. Sam świat nie jest zbudowany szczegółowo, ale świat wewnętrzny bohaterów, ich przemyślenia, emocje i zachowania są jak zwykle u Mead przedstawione pięknie i wyczerpująco, bez wrażenia niedosytu. Było kilka scen, które mnie zadziwiły swoim pięknem, jak wspomnienia rozmów z Królem Burz, droga do Zaświatów w celu ratowania Kiyo, starcie z Błotniakiem i przywołanie tej jeszcze nieposkromionej burzy oraz - ta stworzona najlepiej według mnie - pierwsza lekcja u Doriana i szukanie wody, która przywodziła mi na myśl pierwsze próby przezwyciężania własnych słabości u Mistrza Pai Mei.
Richelle Mead nie daje nam odpocząć w trakcie opowieści. Zasypuje nas wydarzeniami i aż trudno uwierzyć, że to wszystko zmieściło się na tylu stronach. Dzieje się tu wiele, a co najważniejsze, to, co się dzieje, potrafi pochłonąć bez reszty, ale chyba właśnie tego oczekujemy od Mead. Na tą książkę czekałam długo i już straciłam nadzieję, że ukaże się ona w Polsce. Z czystym sumieniem mogę teraz polecić ją miłośnikom tej autorki, bo pomimo podobieństw, o których wspomniałam i pewnej powtarzalności, Eugenie szybko rozwiewa te myśli i pozwala nam się pogrążyć bez reszty i ostatecznie stwierdzić, że tak naprawdę to całkiem nowa, świeża historia, której nie ujrzymy na pewno u innych autorów. Richelle Mead nie zawiodła mnie i tym razem, dlatego z przyjemnością sięgnę po następną część, by dowiedzieć się, czym jeszcze zaskoczy mnie Czarna Łabędzica.
http://www.kilkastrondziennie.blogspot.com/